wtorek, 31 grudnia 2013

Potomkowe święta vol.2

Matka czekała na nie cały rok. Miały być świadome, prawie że dorosłe, być może nawet zapamiętane przez Potomka ( taaa :D ). Strasznie cieszyła się , że w całości zostaną spędzone u jej rodziców,  teściowe są cudowni, ale swoi to swoi, prawda :P ?
Dzięki swojej wspaniałomyślnej rodzinie matka mogła odpocząć - tak.. w święta też można odpocząć, niestety czyimś kosztem, ale jakimś dziwnym trafem wszyscy matki pożałowali ( wcale nie udawałam i nie błagalam o zrozumienie :) ) i pozwolili trochę odetchnąć. Wszyscy działali bardzo sprawnie, współpraca przebiegała wybitnie, muszę powiedzieć, że moja rodzina ma niezły dar kooperacji :)
Wigilię spędziliśmy kameralnie, choć warto wspomnieć iż  uczestniczyły w niej aż 4 pokolenia. Od najstarszego : ukochany Dziadek matki, Rodzice matki, czyli dziadkowie Potomka, rodzeństwo matki i matka z ojcem oraz Potomek. Chwila warta zapamiętania!
Potomek urządził bunt jedzeniowy, zatem nic oprócz ciasta nie zostało przez niego wchłonięte z wigilijnego stołu. Prosiliśmy, zachęcaliśmy, NIE- uparte To to nie wiedzieć po kim :D
Przeżył też swoich pierwszych w życiu kolędników ( w zeszłym roku o tej porze już dawno spał  ). Przyjął ich z należytym szacunkiem, tzn nie rozdarł się. To sukces.
Z wielkim zdziwieniem i zainteresowaniem ugościł także pierwszego w swoim życiu żywego Świętego Mikołaja :) Nie rzucił się mu na szyję, ale za to przybił piątala.
Fajne święta, szkoda, że nie było śniegu, było by bardziej świątecznie i nastrojowo! Może w przyszłym roku.. albo ostatecznie na Wielkanoc :P



Mikołaj zdaje się , zapomniał butów :P 




A to nasza domowa Gwiazdeczka i pomocnica Mikołaja :) 





niedziela, 22 grudnia 2013

Wesołych Świąt!!

Kochani!! 
Z okazji zbliżających się Świąt, życzymy Wam z Potomkiem duuuuużo radości i odpoczynku. Świąt spędzonych w rodzinnej atmosferze, bo.. w rodzinie siła ! :) Wielu pysznych dań na świątecznym stole, trafionych prezentów ( jak najmniej skarpetek i rajstop :) ) , szczęśliwcom życzymy także dużo śniegu ! Nas niestety ten luksus ominie.
Zatem... WSZYSTKIEGO DOBREGO!!! Mam nadzieję, że dla wszystkich te święta na swój sposób będą wyjątkowe! 
Matka z Potomkiem 
Buziaki :)
A to nasza choinka, uboga dołem :) z wiadomych powodów. 

piątek, 13 grudnia 2013

Winowajczyni !!

No i mamy pierwszą "piątkę". I nie chodzi tu o ocenę, chociaż byłoby to ciekawe w wieku Potomka, a o kwestię uzębienia :)
Być może za jej to sprawką w naszym Pisklęciu ujawniła się szatańska natura? Któż to wie.... ;-)

Na choinkę będziemy jednak musieli poczekać. W przyszłą sobotę udajemy się na rodzinne ( taaaa.. po raz pierwszy w takim składzie) choinkobranie na farmę z drzewkami firmy Kone. Będzie wyżerka, trochę alkoholu (:p) no i PRZEDE WSZYSTKIM mnóóóóóstwo drzewek , które będziemy własnoręcznie rąbać :D No prawie własnoręcznie....

Nie mogę się doczekać !!! :)
Przydałby się śnieg...

Póki co matka z ojcem wybierają się dzisiaj na koncert. Matka idzie na Małasza, a ojciec na NoName. W co tu się ubrać, w co, no w co ?? Szafa jak zwykle w takich momentach pusta . Matka chciałaby wyglądać jak rasowa rockmanka, ale... pióra nie te ( powyłaziły, krótkie są i do d....), glanów już nie nosi, z wszystkich czarnych, szatańsko diabelskich ubrań wyrosła ;-) z biżuterii posiada tylko łańcuszki do smoczków :P (no doooobra... zakupiłam kilka branso u jednej zdolnej bestii <Gaami> więc biżu jest ! pokażę poniżej). Tak więc z rasowej groupie nici. No trudno. Przeżyję. Najważniejsze, że wieczorna muzyka nie będzie brzmiało znajomo "eeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee", tylko też "eeeeeeeeeeeeeeeee" choć mam nadzieję, w innym kontekście.


piątek, 6 grudnia 2013

Do niegrzecznych też przychodzi Święty.

Po ciężkim dniu , mogę siąść i pisać. Luuuuuudzieeeeeee.... wychowuję Diabła Wcielonego !!!! I gdyby nie to, że sama kupiłam prezent, to nie uwierzyłabym, że do takich Ananasów może zawitać dziś Mikołaj.
Tak przy okazji, jak długo trwa bunt dwulatka i kiedy zamienia się w bunt trzylatka i czy w ogóle kiedykolwiek sobie odpocznę w obecnym życiu, czy muszę czekać na kolejne wcielenie ? ( daj Boże, jakiejś królowej czy celebrytki, bo za tego żywota wycierpię co swoje i za wszystkie czasy).

Tak więc od początku.
Potomek z dnia na dzień robi się coraz bardziej okrutny, a moja cierpliwość wiotczeje.
Ma jakąś dziwną fazę na "nie". Jedzenie "nie", picie "nie", zabawki "nie", książeczki "nie", gili gili ? "nie", a-kuku? "nie", "jedzie pociąg"? "nie" , spać ? "nie", spacer ? Leeeeci... to znaczy chyba, że tak (?). No to jak wyjdziemy , to wyciera nowymi fatałaszkami grunt.... wprost cudownie!
Dwa dni temu  w trakcie spaceru i przechodzenia przez przejście postanowił nagle, bez ostrzeżenia , położyć się na .. pasach drogowych. Zejdę z nim na zawał kiedyś. Wczoraj zaś upodobał sobie siedzenie na mokrym chodniku. Bezwładność jego ciała w takich momentach jest ogromna, do tego dochodzi ciężar tych wszystkich kubraków i kożuchów , które dzierży na swych barkach ON - Król Dzielni, że na prawdę ciężko ogarnąć sytuację w takich momentach, nawet tak zbudowanej matce, jak ja. Póki co, matce coś kiepsko idzie zrzucanie pozostałości pociążowych, a to już drugi rok leci :P w zasadzie zaraz będzie leciał trzeci. Do tej pory kupiłam 2 płyty Chodakowskiej, książkę, zasubskrybowałam kilka fit kanałów youtube, ale to chyba nie wystarczy. Widocznie trzeba się jeszcze poruszać. Fuck ! A to jest takie ciężkie, że na samą myśl się pocę. Poza tym, no umówmy się, Chodakowska, to ostatnia osoba, którą chcę oglądać po całym dniu z tym Pomiotem Szatana. Nie wiem, które mnie mocniej męczy. :)
Kiedyś matka myślała, że jak wróci do pracy, to będzie święto. Stęskniony Potomek będzie grzeczny wieczorami, przytulaśny, bezproblemowy, itd. No i jakże się pomyliła. Póki co, nie pracuje na pełen etat, ale w pracy wcale nie odpoczywa, a do tego jak wraca do domu, to czeka na nią dwóch głodnych facetów (a lodówka pusta), syf w gnieździe i Bóg wie co jeszcze. No przysięgam, że przestaje powoli ogarniać.
Zastanawiam się , jak to robiła moja mama? Troje dzieci, wiecznie sama, wszystko na jej głowie. Ale zawsze było co jeść i zawsze był porządek, przynajmniej względny. Pytałam ostatnio, jakim cudem to wtedy działało, na dodateko przy większym obciążeniu, a teraz, dzisiaj,  u mnie, już nie działa. Odpowiedź była następująca : "Wy byliście inni, no i nie było internetu!" :D Coś w tym jest!
Gdybym teraz nie pisała posta, mogłabym na przykład sprzątać zasyfioną kuchnię.


W każdym razie, wracając do tematu , bo zbaczam :) W tym roku Potomek został wyjątkowo obdarowany przez Mikołaja prezentem. Potomek wziął warunek i robi rok awansem. Studenci mogą, to i on da radę. Rozum matki twierdził, że nie zasłużył, ale serce podpowiadało inaczej :)
Póki co, Potomek nie bardzo wiedział , co dostał, bo i nie było okazji wypróbować prezentu, nie kuma też czaczy chyba jeśli chodzi o sam event. Tłumaczyłam mu wczoraj , co to jutro się stanie, kto przyjdzie , do kogo i dlaczego, i że jak będzie pięknie spał, to jutro spotka go ogromna niespodzianka ! No i nie wiem, czy mi zrobił na złość i dlatego nie spał, czy po prostu czaił się na świętego. W każdym razie wszyscy w domu chodzili rankiem z oczami na zapałkach.
Młode podeszło do prezentu ( sanki), uchyliło śpiworek, zasiadło i woła "eeeeeeeee"... Coż to może znaczyć , myślą rodzice? Młode : "eeeeeeeeee"....  "Podoba Ci się prezent, synku?" ....Chwila konsternacji... młode zlazło, wzięło sobie pilot , uruchomiło telewizję i zasiadło na sprezentowanym sprzęcie. Aha...zatem to chyba znaczyło : "E matka, zorganizuj kino!". 5 minut posiedział, poszedł...


Mieliśmy też dziś  wybrać się na przyjęcie mikołajkowe do restauracji Mamy Cafe , z prawdziwym świętym Mikołajem, ale nie dotarliśmy przez jednego jegomościa. Dopadł nas niejaki Ksawery. To ten sam, który wczorajszego wieczoru pomógł mi pozbyć się śmieci z balkonu. Ojciec Potomka złapał wczoraj lenia i wystawił odpady w 3 workach na balkon z zamierzeniem, że rano wstanie i wyrzuci po drodze. Matka tego nie znosi!!! Widzę te brudne i śmierdzące wory przez okno, nie mogę na nie patrzeć, drażnią mnie i jeśli Ojciec wyczynia takie cuda, to matka zamyka oczy i nie patrzy w tamtą stronę. Wczoraj Ksawery postanowił rozprawić się z nimi. Matka niby przejęta, ale w duchu uśmiechnięta, zaanonsowała Ojcu, że czeka go niespodzianka za murami gniazda. I ten biedak, na bosaka ( bo trzeba było już szybko działać i nie zdążył założyć kapcioszków :) ) , w tej wichurze, walczył z brudem dobre parę minut, bo gdy już witał się z gąską i domykał worek , Ksawery dla jaj <I love you K> rozwalał wszystko ponownie ! :) Co robiła matka? Trzymała drzwi , a jej dusza dochodziła wówczas do wniosku, że zemsta , choć niezdrowa, to słodka :D

Po drzemce udaliśmy się z Potomkiem na próbę generalną , żeby sprawdzić, czy damy radę w takich warunkach przemieścić się od parkingu w centrum do kawiarni przy Rynku. Szybko okazało się, że musimy wracać. Tak więc Mikołaja Potomek nie ujrzał dzisiejszego wieczoru. Szkoda. Chociaż znając mojego syna już na tyle dobrze, stwierdzam, że pewnie przestraszyłby się starego, nieogolonego dziada w czapce. Czy mam rację, przekonamy się już niebawem, bo w Wigilię :)
Oby tylko ten Mikołaj nie kazał się przeżegnać (znam ja takich Mikołajów co uwielbiają wydawać takie polecenia, stąd ta obawa) , bo Potomek wpadnie w szał, zacznie kręcić głową o 360 stopni  , a ogień zionie prosto z jego płuc. Potem będzie go bolało gardło i po co nam to ?! :)

A u nas właśnie sypnęło pierwszym śniegiem, więc może jutro z rana przetestujemy sanie :) Ciekawe co na to Potomek ?! 


poniedziałek, 2 grudnia 2013

Zajęcia umuzykalniające

Sobotni poranek postanowiła matka urozmaicić o nowe doznania. Nie swoje. Potomka.
Spontanicznie ubrała Pisklę i udała się pod Wawel w celach edukacyjnych.
Nie.. nie chodziło o wycieczkę krajoznawczą, ani o pokazywanie dużegggooo smooooka. Chodziło o wizytę w Czułym Barbarzyńcy. Wiem, brzmi groźnie, ale teraz tak sobie myślę, że te dwa wyrazy idealnie odzwierciedlają Potomkową duszę :)
Ale do rzeczy.
Matka nie poszła tam ot tak, ani po to, żeby sprawdzić, czy Potomek identyfikuje się z nazwą i czy odnajdzie wewnętrzny spokój wśród swoich. Poszła tam, by umuzykalnić swe dziecię. Zajęcia prowadzone są przez Centrum Inicjatyw Artystycznych i Edukacyjnych "Słoń Dumbadi" i mają na celu zapoznać dzieciaki ze światem muzyki i dźwięków przez zabawę, rozwijać słuch muzyczny ( matce słoń <może nawet Dumbadi> nadepnął na ucho, więc liczy, że dziecko odziedziczy ten zmysł po kimś innym), wrażliwość ( tego  Potomkowi najbardziej brakuje, bo po matce nie ma co dziedziczyć w tej kwestii) oraz poczucie rytmu ( matka to ma ! juhuu! gorzej z ojcem :P ). "wszystkiemu towarzyszy ruch, który wyzwala energię i emocje dziecka". No i to by się zgadzało. Jeden Jaś jak zaczął ryczeć, tak ciągnął sopran przez 60 minut. Biedak. Za to Potomek swą energię skierował na ... dwa schodki, prowadzące na podest. Wchodził i schodził, wchodził i schodził, wchodził i schodził.. Jezuuu.. po co komu Chodakowska? Wystarczy Potomek.

Zajęcia dość fajne. Polegają na wzbudzeniu zainteresowania u dzieci dźwiękami, śpiewem, instrumentami muzycznymi ( na Naszego działało tylko walenie w bębenek). Takie trochę hmm.. śmieszne sytuacyjnie :) Ale daliśmy radę. Bo na przykład fajnie widzieć łysiejącego pana w czarnym odzieniu, chodzącego w kółko okrakiem niczym kowboj po zejściu z konia po długiej podróży, plumkającego i wydającego z siebie dźwięki "pa bam! pa bam bam bam !! " :D A wszystko po to, by ujrzeć uśmiech na buzi swojej 13 miesięcznej córeczki, również w czarnym odzieniu . Za to matka ( tej córki) w odróżnieniu od całej rodziny weszła.. cała na biało.
Nie mamy fot, bo nie było z nami wsparcia , a matka musiała ogarniać sytuację, mieć podzielną uwagę pomiędzy pląsami, plumkaniem i bieganiem po schodach. 
Matka się trochę na początku krępowała. Co się dziwić. Ani głosu, ani aparycji, ze śmiałością też różnie bywa. Potomek dziki, wiecznie rozentuzjazmowany, nadpobudliwy, a tu trzeba robić "pa bam plum" i do tego panować nad jakością wydawanych dźwięków, bo przecież wszyscy słuchają z uwagą, a tu .. no cóż.. Pan Bóg poskąpił tu i ówdzie :)
Koniec końców, udało się, przebrnęliśmy przez cały okres zajęć, a najfajniejszą atrakcją dla Potomka było huśtanie w rytm pabampów i tratatamtów w hamaku z kocyka. Jedne dzieci wypadały , inne rozdzierały japki ze strachu, a nasz Diobeł po prostu zakochał się w husianiu. Co dziwne nie było akurat, bo obok huśtawki spokojnie przejść się nie da na spacerze.
Ryczał jak skończyły się zajęcia i trzeba było opuścić hamaczek. Zbulwersowany przynosił kocyk z powrotem, kładł na ziemi, siadał na nim i wydawał z siebie dźwięki. Niestety nie takie, jakich nas uczono na tych zajęciach, jedynie standardowe "eeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!". Jeden miły pan zlitował się nad matką i pomógł w opresji - złapał za drugi koniec i z matką pohuśtał.
Za tydzień ponoć jakiś koncert mikołajkowy , może się wybierzemy, fajnie tak w sprzyjających okolicznościach przyrody ( duuuuużo dzieci, nikt się nie bulwersuje) napić się kawy w Czułym Barbarzyńcy, powiedziałabym, że nawet spokojnie, mimo , że w samotności ( jako , że bez wsparcia). Bo Potomek zajmuje się w tym czasie innymi rozbójnikami i jest luzik i względny relaksik :)






czwartek, 28 listopada 2013

Dobre wieści.

Wczoraj byliśmy w szpitalu na kontroli zmian pooparzeniowych. Okazało się, że wszystko już w porządku, sama Pani Doktor oznajmiła, że to zadziwiające jak ładnie się wszystko wygoiło. Za przykład podała pacjentkę , która weszła przed nami. Dziewczynka w wieku Potomka, po identycznym wypadku, a z dużo gorzej gojącymi się rankami. Dodała jeszcze ( z czego ja nie zdawałam sobie sprawy), że u dziewczynki oparzony brzuszek to na prawdę tragedia, z tego względu, że przy głębokich ranach, nawet gdy nie było wykonywanego przeszczepu, tworzący się okrutnie gruby keloid może powodować problemy ze wzrostem  piersi :/ U Borysa on się nie wytworzył, może w jednym miejscu, na grzbiecie, tam gdzie poparzyły go napki. Ale mamy przepisane plastry rozciagające, Granuflex, które niedługo zaczniemy stosować. Moglibyśmy już teraz, ale pod wpływem ciepła ( wizyta u Babci Potomka w dobrze nagrzanym domu) i potu utworzył się na tej bliźnie pęcherz, który musi się wygoić. Reszta ran obsypana jest jakąś wysypką, wygląda to na potówki. Podobno może tak się dziać, aż do całkowitego wygojenia ran i odbudowania zniszczonego naskórka. Ale Pani Doktor była dobrej myśli, szacując iż za 6 miesięcy będziemy szukać śladów tej tragedii. Tak więc i my pozytywnie myślimy ! :)

W ogóle, muszę tutaj nadmienić, że jestem przeokrutnie wdzięczna i pozytywnie zaskoczona opieką medyczną jaką zostaliśmy obdarowani w tym szpitalu, przez cały okres leczenia. Przemiła i przesympatyczna Pani Doktor Beata Stanek, która od początku prowadziła Potomka. Mówiła o konkretach , mało bo mało, ale prostym językiem , dla ludu :) i dla matki. Zawsze uśmiechnięta, pamiętająca pacjentów ( choć przez chwilę Borys stał się Brunem, ale nie mamy o to pretensji ;-) Bruno też ładne imię i nawet było na liście , kiedyś przy wyborze), bardzo delikatna i zdająca sobie sprawę z tego, że jej pacjenci to dzieci ( o czym niektórzy lekarze czasem zapominają). Jesteśmy bardzo wdzięczni i będziemy pamiętać, polecać i mówić zawsze z pozytywnym wydźwiękiem.
O ciociach pielęgniarkach i innych paniach z obsługi nie wspominam nawet, bo zdaję się, że opisywałam wspaniałą opiekę na łamach bloga.
Miałam do czynienia także z dwoma anestezjologami. Najpierw w dniu wypadku.Pani doktor podeszła do mnie bardzo po ludzku. Nie oceniała  ( jak ten okrutny pan dr z izby przyjęć, cisną mi się bardzo mocne epitety, ale daruję sobie ;) ), nie obwiniała, pomogła powypełniać papiery, uspokajała, tłumaczyła dokładnie co będą Borysowi robić i jak się zachowuje dziecko po zaśnięciu i wybudzeniu. Kolejnym razem, przy zmianie opatrunku,  inny pan dr anestezjolog także uprzejmie wytłumaczył, co będzie wykonywał przy Borysie.
No i na sam koniec, podczas wczorajszej wizyty, zszokowała mnie uprzejmość pań w dwóch rejestracjach. Jednej głównej i drugiej , przynależącej do chirurgii dziecięcej. Jedna pani, mimo dość sporej kolejki, zaoferowała się w kwestii wypełnienia za mnie ankiety uzupełniającej informacje w karcie. Byliśmy sami z Potomkiem, bez wsparcia, Toto szalalo , biegało, darło się w niebogłosy.  Zły dzień miał no i już :) Nawet nie spodziewałam się, że ktoś zechce tak o, po prostu, zauważyć problem (zanim tak na prawdę się zaczął)  z wypełnieniem kilku pól w arkuszu.  Taki drobiazg, a jakże miło. Bez warczenia, wiecznego grymasu  na twarzy i napisanego na czole "CZEGO????"



Dziwna sytuacja spotkała nas w poczekalni. Razem z nami, pośród wielu pacjentów był jeden chłopiec, nazwijmy go .. hmmm..... a... Żelijko, a co ! Piekne imię ! Jugosłowiańskie. Mógł mieć jakieś 3-4 lata. W poczekalni znajdował się kącik zabaw : stoliki, bujane koniki, klocki i inne zabawki. Pierwsze, co zrobił Potomek, to wparował z impetem na teren placu zabaw i zrobił porządek. Poprzestawiał krzesła, poprzesuwał stoliki, posprzątał do kubła porozrzucane zabawki. Matka wniebowzięta, szczęśliwa, dziecko okiełznane, bawi się samo, gada coś po swojemu, jest luzik. Świetna sprawa, tym bardziej, że czeka nas jakieś 3 godziny sterczenia pod gabinetem. Mija godzina, Potomek tarza się po dywaniku, wchodzi pod stolik, rozmontowuje regał na zabawki ( żywy egzemplarz mi się niestety trafił i lekki rozbójnik), potem znajduje świetną zabawę, rzucanie piłką pluszową w innych pacjentów :/ Matka wkracza. Jest spokój. Kryzys opanowany. Następnie podchodzi chłopiec, sporo starszy, przynosi balonik i proponuje Potomkowi zabawę w "rzucanko i podawanko". Widzę że młokos żywo zainteresował się nową zabawą, uff można odpocząć. Nagle słyszę "Mamo, jak super! Mogę iść się pobawić?" pyta Żelijko swoją mamę. "Nie Żelijku! Wytrzymaj jeszcze! Już niedługo" - odpowiada mama Żelijka. Żelijko więc ze smutną miną wrócił na ławkę , usiadł , spuścił głowę w dół i czeka, jak mama nakazała.
W pewnym momencie Żelijka trafia balonik rzucony przez któregoś z chłopców. Tenże uradowany, że zabawa sama do niego przyszła, postanawia odbić balonik do kompanów. Nagle .. coś zaczyna się dziać. Matka obserwuje sytuację ukazującą obraz niczym z reklamy Ikea o mące i przygotowaniach do świąt ("NIEEEEE AAAAŻŻŻŻ TYYYYYYLEEEEEEE!!!!! kojarzycie , nie? ), bowiem mama Żelijka rzuca na ziemię wszystko, co trzymała w rękach , ruszając w jego kierunku . Mnie serce stanęło.... Cholera, coś się stało !!!! Znowu ruch... oszaleje! Asekuracyjnie szukam oczami mojego Potomka. Jest! Żyje! Luz! To  patrzę, co dalej nastąpi. "ŻEEEEEELLLIIIIIIIJKOOOOOO!!!! NIEEEEEEE DOOOOTYYYYYKAAAAAAAJ!!!!!!! ZOOOOOOOSTAAAAAWWWWW!!!! " . Żelijko wypuścił z rąk balonik, spuścił głowę, przyciągnął brodę do szyi, usiadł. Balonik został zabrany przez Potomka, który popatrzył Żelijkowi ( Żelijce??) w smutne oczy i pobiegł bawić się z drugim kolegą. Otóż.. moi drodzy. Żelijko nie mógł bawić się z innymi dziećmi, ponieważ jego mama uważała tenże placyk za jedno wielkie siedlisko bakterii i zarazków.
Jak się zorientowałam o co kaman, popatrzyłam na swoje dziecko jeżdżące głową po placykowym dywaniku... Myślę sobie.. świetnie ! Wrócimy do domu, to chyba gościa nie doszoruje. Po okrutnym zmierzeniu wzrokiem przez Żelijkową mamę, mocno oceniającym :) zawołałam Pisklę do siebie. Otrzepałam, zabrałam do łazienki na szorowanie rąk. Cholera jasna.... może faktycznie jestem brudasem nie baczącym na higienę swojego dziecka?! No wiem, że to szpital, wiem, że brud, zarazki, bakterie i inne mutanty, ale co mam zrobić ??? Moje dziecko pragnie się tarzać po dywanie i jeśli tego nie uskuteczni, to będę mieć sajgon na 5 fajerek. Czy tam ileś tam. Powiedziałabym raczej,  że byłam przeszczęśliwa, że nie lizał podłogi :D
Po powrocie przyglądnełam się zabawkom. Wizualnie wydawały się czyste. Liczę, że może ktoś je kiedyś od czasu do czasu myje. ( Pewnie nie, ale myśl o tym, że tak jest, psychicznie ułatwia mi sprawę ).

No i co robić w takich sytuacjach? Pozwalać dziecku grzebać tu i ówdzie, czy wiązać na smyczy do nogi, tak jak uwiązany został Żelijko? To tak jakby zakazać wchodzić do piaskownicy osiedlowej, dotykać osiedlowej huśtawki, nie zaprowadzać do przedszkola czy żłobka. Taaaak wieeem... to szpital. Zarazki, bakterie, mutanty i inne pokemony. Ale no na Boga...śmiem twierdzić, że jest czyściej niż na placu zabaw. Może się mylę, nie wiem :/ nie znam się, zarobiona jestem :)
Wróciliśmy do domu, szorowaliśmy łapy i buzię , aż ostatni pokemon spłynął wirem do kanalizacji :) Żelijko pewnie został zdezynfekowany jeszcze porządniej, ale tego już się nie dowiemy, to tylko domysły matki :)

A z miłych spraw...
Matka trzasnęła kolejną czapę. Dla Boryska, Potomkowego imiennika . Chłopca, któremu pomaga nasza wspólnota mieszkaniowa. Inicjatorem akcji jest wujek Artur, za co gorąco go podziwiamy. Obdarowany czapką Borys jest starszym chłopcem, brakowało mi trochę modela, który mógłby służyć za rozmiar przykładowy. Robiłam trochę na oko, ale może będzie dobra. Miejmy nadzieję.
Zabrakło też modela do pokazania czapy w pełnej krasie. Ten domowy, zastrajkował i za nic nie dał się przekonać do założenia prezentu, tak więc pokazuję na płask.
jestem z niej zadowolona, bo na głowie wygląda zdecydowanie lepiej :)



czwartek, 21 listopada 2013

O cierpliwości matki.

Matka dzisiaj zdecydowanie ma problem ze sobą :)
Całe życie wyobrażała sobie, że ciąża to najwspanialszy okres w życiu kobiety. Tymczasem w jej życiu ten okres był jednym z gorszych. Rozczarowanie jakie ją spotkało doprowadziło niemalże do depresji :) 
O macierzyństwie co prawda słyszała , że harówka, że wykańcza, że dramat, ale miłe słowa też padały . 

O ile ciąża odbija mi się mocną czkawką , tak z macierzyństwem bywa inaczej, raz lepiej , raz gorzej. 
Dzisiejszy dzień jest jednak z tej serii "gorzej". 
Rany boskie, jakież pokłady cierpliwości trzeba w sobie odnaleźć, aby znieść to warczące i skrzeczące dziecko me?????!!!!! Nie sądziłam, że jestem  w stanie wznieść się na wyżyny spokoju aż tak bardzo, przy moim impulsywnym i z deczka ułomnym charakterze, ale jednak. Czasem mi się udaje. Mimo, iż wszystko jest na nieeeeeeeeeeeeeeeeeee, albo wszystko jest daaaaaaaaaaaaaaaaaaa ( wszystko co zakazane, czyli : nóż, woda w kiblu, gniazdka, kosz ze śmieciami, itd) udaje mi się zapanować nad sytuacją, wydaje z siebie wtedy jakiś dziwny, ciepły głos, a potem sama w myślach biję sobie brawo z niedowierzaniem, że tak zareagowałam. Boże , jestem z siebie wtedy taaaakaaaaa duuuuumnaaaaa. Stoję na podium, wręczają mi kwiaty, obsypują nagrodami. Od razu na twarzy pojawia się szczery, prawdziwy i niewymuszony uśmiech, zatem polecam siebie doceniać, bo to pomaga :) 
Samozachwyt w przypadku macierzyństwa nie jest taki zły, a w mojej opinii wręcz wskazany. Gdy po kryzysowej sytuacji pomyślę sobie : "O psia kostka! Jak ja wspaniale zareagowałam!! Jestem cudowną matką! Brawaaaa!! Brawa!!!!!!... dziękuję, nie trzeba, to przecież moje dziecko, jak  mogłabym inaczej?..." ( ano mogłabym, ale o tym później ) . Wiadomo.. wtedy wjeżdża Oskar, rozwija sie czerwony dywan, pod me szczupłe, opalone i nieowłosione nogi padają płatki róż, a ja idę w wysokich szpilkach, czerwonych. Idę , idę, z gracją, powabem i w seksownym stylu, mężczyźni wodzą za mną wzrokiem, kobiety zazdroszczą wszystkiego (dziecka, urody, figury, ogolonych nóg) , wchodzę na scenę, buzi buzi, kilka kropel łez, subtelne otarcie powiek , biały usmiech, flesze... <no co ... pomarzyć wolno, nie?>. <btw. też tak miewacie??? :)>

A co, jeśli zareaguję inaczej ? No wtedy na pewno nie noszę czerwonych szpilek, a mój outfit to upaprany dres, o nogach nie wspominam nawet bo wstyd. Potem walę głową w ścianę, zastanawiając się kiedy ten koszmar dobiegnie końca, a w myślach odliczam lata do 18tki Potomka, wyobrażając sobie, jak go wywalam z domu wraz ze spakowanymi walizkami. To też pomaga, chociaż za to nagród nie dają :) 

Jako, że wkraczamy w ten trudny, okrutny, jakże durny i bezsensowny okres, potocznie nazywany buntem dwulatka , te gorsze dni i reakcje zdarzają się zdecydowanie częściej. Do tego wszystkiego Potomek upodobał sobie przemoc fizyczną. Leje nas równo czym popadnie i gdzie popadnie. To od mojego syna po raz pierwszy w życiu dostałam plaskacza w twarz i dostaję go .. regularnie. Jestem na granicy wytrzymałości, żeby mu nie oddać. NA PRAWDĘ !!!! Kiedyś usłyszałam, że jedna mama tak oduczała swoją córkę bicia , ale nie pamiętam z jakim skutkiem :) Gorzej, bo Potomek też kopie. Z całych sił, najchętniej po nerach. Też mam mu oddawać w taki sam sposób ??? Może być ciekawie. 
Gdybym długo nie pisała nowych postów, to zapraszam na Montellupich w Krakowie w odwiedziny. Przynieście jakieś słodycze, fajki, cebulę i małe radełko do dłubania w murze, ewentualnie piłę do metalu. 




środa, 20 listopada 2013

Matczyne dylematy

Mam pewien dylemat .
Siedzę przed monitorem i przypominam sobie swoje najmłodsze lata, mając na uwadze dzisiejsze zasypianie Potomka. Ale od początku.
Chciałam nauczyć moje dziecko samozasypiania. Wydawało mi się, że jeśli ono zdobędzie tę umiejętność, ja będę się lepiej wysypiać. Skończy się bowiem mizianie i kizianie w środku nocy przez 40 minut co 2 godziny, skończy się wyginanie palców moich rąk, stawanie na nich, gdy Potomek nie ma ochoty spać o 3 nad ranem, skończą się pobudki w oczekiwaniu na podanie ręki mamy czy taty.
To , o czym wówczas myślałam, podyktowane było spojrzeniem na moje potrzeby.
Ale dzisiaj , a dokładniej rzecz ujmując teraz, zastanawiam się , czy wzięłam pod uwagę potrzeby Potomka?
Sięgnęłam pamięcią do swoich dziecięcych lat i, o ile sobie dobrze przypominam, byłam już dużą dziewczynką, gdy rodzice przestali mnie usypiać. Najpierw ta czynność zarezerwowana była dla mamy, a gdy urodził się brat, obowiązek spadł na tatę, gdy pojawiła się siostra, byłam już na tyle duża, że obecność rodzica w łóżku była wręcz niepożądana. Moja pamięć twierdzi, że usypianie było dla mnie bardzo ważne :) pamiętam też, że wędrowałam w nocy do łózka rodziców. No i teraz pytanie klucz : skoro mnie pozwolono cieszyć się bliskością rodziców tak długo, mojemu rodzeństwu, mężowi i większości znajomych, to czy ja, Matka Polka, mam prawo na siłę i dla własnych potrzeb zabierać Potomkowi tą niewątpliwą dla niego przyjemność ( gorzej z rodzicami)? A rozterki biorą się stąd, że od 3 dni łóżeczko stało się wrogiem Potomka. Przestał sam do niego wchodzić i się bawić, gdy po czytaniu bajeczki odkładam go do spania jest płacz i lament. Uspokaja się po kilku sekundach, ale nigdy wcześniej tak nie było, ponieważ wiedział, że usiądę przy łóżeczku i podam rękę, do której mógłby się przytulić. Czy wybrałam odpowiedni moment na takie zmiany ? Wypadek, szpital, stres, frustracja, bunt dwulatka.....i tak dalej. Podjęłam tę decyzję, ponieważ najcięższe dla mnie okazały się noce. Nie miałam siły siedzieć godzinę przy łóżeczku,  gdy Boro budził się cyklicznie co dwie. Kiedyś jedna z osób, będąca dla mnie autorytetem w kwestiach życiowo egzystencjalnych powiedziała mi , że dopóki mnie samej jakoś szczególnie nie przeszkadza to , w jaki sposób Borys usypia, śpi i funkcjonuje, to żeby nie kombinować i nie robić nic na siłę. Że jest czas w życiu matki, kiedy tylko "daje" i nie otrzymuje nic w zamian. I tak jest od zarania dziejów i będzie przez kolejne tysiąclecia. Takie jest życie i już koniec, trzeba zaakceptować. Ale to mija... szybciej niż człowiek myśli. Przyjęłam to za pewnik. Dzisiaj nie opuszcza mnie jedna myśl. Mianowicie taka, że wtedy, po szpitalu chyba zbyt egoistycznie podeszłam do sprawy , myśląc tylko o swoim wyczerpaniu. Zapomniałam o potrzebach mojego synka. Wiem, że wg wszystkich poradników ,tych mądrych i tych nieco mniej mądrych, dziecko powinno zasypiać samo. I tu kluczem jest wyraz "powinno". A kto tak twierdzi? Kto o tym decyduje, co dziecko powinno, a czego nie ? Dlaczego mam kierować się zdaniem obcych ludzi , a nie własnym instynktem,  skoro ja, stara baba , też czuję przyjemność z przytulenia się do innego ciała , gdy zasypiam i skoro jako matka nie do końca jestem pewna, czy dobrze robię pozbawiając moje Pisklę tego, czego on akurat pragnie - bliskości, ciepła i poczucia bezpieczeństwa na sam koniec jego dnia, podczas zasypiania.. W końcu do cholery, chyba nie będę go usypiać do trzydziestki??
I wszystko byłoby super, gdyby tylko zechciał nie budzić się w nocy :/

 Żeby było jasne, nigdy nie wypłakiwał się w łóżeczku, zawsze stałam w pokoju, czekałam, nie wychodziłam, najdalsze miejsce w które zaszłam to był próg :) , gdy płakał , podchodziłam, głaskałam po główce, mówiłam, że jestem, że poczekam do momentu, aż zaśnie..... ale zaburzyłam jego dotychczasowy sposób zasypiania. Po stresie , który go dotknął, naraziłam na kolejny , związany ze zmianą wielce umiłowanego przyzwyczajenia, które dawało mu zapewne wewnętrzny spokój, ukojenie, poczucie bezpieczeństwa, czort wie co jeszcze. Nie mówi, to nie wiem , mogę się tylko domyślać. Do tego przestawiłam łóżeczko o 90 stopni  i chyba naważyłam sobie piwa.

Szczerze nie wiem co robić.  Brnąć w to dalej, by uniknąć wprowadzania kolejnych zmian, czy właśnie wycofać się z nowego sposobu usypiania i powrócić do dawnych rytuałów. W sumie, samo usypianie nie stanowiło dla nas problemu , najgorsze bywały pobudki nocne. Odkąd zasypia bez dodatkowych bodźców nie budzi się tak często w nocy, ale pojawiła się niechęć do łóżeczka i marudzenie przy układaniu do spania. Zanim zaśnie , choć widzę, że jest mocno śpiący, około 5-6 razy sprawdza, czy na pewno stoję w pokoju, tak jak mu obiecałam. Czuję , że to dla niego jednak jest pewnego rodzaju dyskomfort, a może i nawet brak poczucia bezpieczeństwa? Czy powinnam mu fundować takie "atrakcje"? O kim mam myśleć w pierwszej kolejności w przypadku 18 miesięcznego dziecka? O sobie i zaspokojeniu swoich potrzeb, chociaż w minimalnym zakresie , czy o tym, żeby spełniać tylko i wyłącznie jego potrzeby? Co jest lepsze: wyspana i w miarę wypoczęta matka, czy zasypianie Pisklęcia bez płaczu ? Czy ten płacz kiedyś się skończy ? Co się będzie działo, gdy Boro zostanie przeniesiony do swojego osobnego pokoju? Czy czas "dawania" już się skończył, a przyszła pora na "branie"?
Jakiś wewnętrzny głos podpowiada mi , że zbyt dużo analizuję :)
A instynkt nawołuje do nawrócenia się :)

niedziela, 17 listopada 2013

Model w akcji :)

A dziś pozujemy obydwoje ;-)

Na początku delikatnie, trochę z ukrycia, trochę wstydliwie ......


Potem coraz śmielej..... 








 ... i śmielej......






  

... aż w końcu Boro zaszczycił nas uśmiechem.....


 .. i zniesmaczeniem, że matka śmiała go ucałować..... 


.. dlatego też za karę postanowił ściągnąć jej czapkę.

 



Miłej niedzieli wszystkim !!! :) 

sobota, 16 listopada 2013

Uczymy się samozasypiać.

Jakoż matka rzekła , tak i zrobiła. Dwie czapki czekają już na Potomka.
Pierwszą prezentuje sam Potomek :


Drugą sztukę mogę pokazać dzięki uprzejmości Krowy ponieważ model śpi  ( dzięki Bogu) :



Trzy dni z głowy, praca leży w odłogach, w domu syf, Potomek nigdy nie oglądał tylu bajek , co ostatnio... ale.... czapki na zimę są :D
Muszę jeszcze tylko podszyć je jakimś polarem, tu niestety będzie problem, bo kompletnie nie wiem jak się do tego zabrać :/ Wyjścia mam trzy:
1. wyrwę sobie włosy z głowy, obgryzę wszystkie paznokcie, zarwę kilka nocek, zwyzywam wszystkie przedmioty w domu , ale w końcu nauczę się szyć :) ( co będzie wielkim wyzwaniem i sztuką na skalę światową, ponieważ należę do osób, które nawet guzika nie potrafią przyszyć).
2. wezwę emergency, w tym przypadku Potomkową Babcię, która jest zdecydowanie lepsza w te klocki od matki.
3. dam komuś zarobić i zaniosę do profesjonalistki w tym fachu - krawcowej :)

Jeszcze nie wiem, którą drogę obiorę, muszę do tego dojrzeć, a dojrzewam dość długo, więc może na wiosnę zadecyduję co dalej.

Apropos spania, bo tak mi się własnie skojarzyło. Ostatnio przeżywaliśmy koszmarne noce z Potomkiem.  Nie wiem , czy to poszpitalna czkawka, czy rozpoczynający się bunt dwulatka, czy o co cho... To nie istotne. Trwa to od bardzo dawna, a po szpitalu się nasiliło, także pewnie wszystkie czynniki nałożyły się na siebie jednocześnie.
W każdym razie me dziecko postanowiło budzić się co godzinę i nie zasypiać przez minimum 40 minut. Tudzież rozpoczynać dzień o północy albo o 4 nad ranem ( wówczas czulismy wdzięczność, że darowal nam 4 godziny snu, taki hojny ten mój syn, po tatusiu). Nie muszę chyba pisać, jak bardzo podkrążone oczy miałam po tygodniu i opisywać swój trupi wygląd.
Mogę chyba już śmiało powiedzieć, że jestem dumna ze swojego talentu dydaktycznego ( a jednak) . Udało mi się bowiem nawrócić Potomka na odpowiednie tory , co zaowocowało nabyciem nowej , jakże cennej w życiu matki półtoraroczniaka, sztuki SAMOZASYPIANIA :) 18 miesięcy nocnych katorg,  530 poszarpanych pobudkami wieczorów, 12725 godzin zastanawiania się "dlaczego nie śpisz????/ dlaczego się budzisz??? " i ....... ta dam!!!!! Potomek nauczył się spać :)
Co prawda wciąż jesteśmy w trakcie kursu :) ale idzie nam coraz lepiej i każda kolejna noc jest o niebo lepsza od poprzedniej, każdy kolejny wieczór wspanialszy i w większym wymiarze dla matki, a Potomek z każdym kolejnym DNIEM jest coraz to bardziej wypoczęty i uporządkowany. A jedynym pomagaczem w usypianiu jest pozytywka - miś, nie ma już głaskania, miziania, trzymania się za rączki, itd..... I tak ma być! Trzymajcie kciuki, żeby nam się udało, bo to nowy cel w życiu matki .
Tak prawdę powiedziawszy, nasze ukochane i jedyne ( i nie wiem, czy nie na zawsze) dziecko nie było takie straszne. Nigdy go nie usypialiśmy na rękach, nie był też specjalnie wymagający, jeśli chodzi o kołysanki ( tu akurat się nie dziwię, wystarczy posłuchać czasem głosu matki, sama bym nie chciała, żeby mi tak wyto...ykhm... śpiewano ),  gdy był mały nie telepaliśmy wózkiem na boki, nie szukaliśmy magicznych sposobów na zasypianie. Jest typem wrażliwca, jeśli zbytnio podekscytował się w ciągu dnia , noce bywały ciężkie. Od samego początku ze snem był "jakiś" problem. Najpierw spał tylko tyle , ile karmiłam go własnomlecznie, więc pierwsze trzy tygodnie jego życia spędziłam ze stołówką na wierzchu przez 24 ha na de. W akcie bezsilności uciekłam do własnej matki, Potomkowej Babci, która pomogła ogarnąć kuwetę. Siedzieliśmy z Potomkiem na wiejskiej hacjendzie 3 miesiące, sytuacja została opanowana na tyle, że można było powrócić na krakowskie włości . Potem było cudownie , aż w 6 miesiącu Potomek się zepsuł. Wtedy zaczęłam pisać blog, więc nie będę się powtarzać, wszystko jest w archiwum :) I na chwilkę udało mi się ujarzmić ssaka, ale potem znów zszedł na złą drogę. Wtedy to jego ojciec wynalazł fantastyczny sposób na zasypianie, mianowicie podawanie mu ręki przez szczebelki łóżeczka. Już wtedy miałam wrażenie, że kiedyś ten "cudowny sposób" zemści się na nas, jednak było nam z tym tak dobrze, że funkcjonowało to do niedawna. Ale z czasem Potomek stawał się coraz mniej delikatny, ręce bywały podeptane, powyginane, pogryzione i podrapane. Trzeba było powiedzieć "stop", gdyż na dłuższą metę traciło to sens.
Marzyłam o chwili, gdy kładę Potomka spać, daję buziaka, wychodzę z pokoju i mam 4 godziny dla siebie, bez przerw na pobudkę, bez poświęcania ręki i poddawania jej Potomkowym torturom, ot.. taki  moment w ciągu dnia, kiedy można złapać oddech. Jeszcze nie do końca tak jest , jak sobie wymarzyłam , ale ręka ma się coraz lepiej, nie jest już pomagaczem. Potomek zasypia sam w łózeczku, matka póki co zbliżyła się do progu w drzwiach, może za tydzień będzie już za drzwiami :) Zobaczymy.
Aha.. no i skłamałam... mamy dwa pomagacze. Konik i .... smok. Dwa zwierzaki :) Ale smokiem zajmiemy się potem, na razie nie czuję się na siłach . Na samą myśl o tej trudnej akcji przechodzą przez me ciało dreszcze i oblewają mnie siódme poty :)


czwartek, 7 listopada 2013

Potomek uczy się mówić :)

Staramy się powoli zapomnieć o traumatycznych przeżyciach ostatnich dni i wracamy mozolnie na dawne tory. Dziś odbywał się dzień edukacji Potomka.
Jako , że nasza latorośl niekoniecznie spieszy się z wypowiedzeniem jakiegokolwiek sensownie brzmiącego słowa , postanowiłam mu trochę pomóc. Dziś ćwiczyliśmy dwa słówka: "BUT" i "BANAN". O słowie "mama" już zapomniałam, bo każda próba zachęcenia Pisklęcia do powtórzenia kończy się laniem. I  to nie ja Go biję :)
Mam wrażenie, że jednak dydaktyk ze  mnie marny. Na sam koniec skapitulowałam , ale od początku dnia towarzyszył mi w myślach jeden fragment pewnego serialu, który świetnie pasuje tematycznie i sytuacyjnie do naszych dzisiejszych starań :)

Oto i on :
Joey uczy się francuskiego.

U nas wyglądało to mniej więcej tak samo :)

sobota, 2 listopada 2013

Pacjent w domu :)

Jesteśmy już na włościach. Dzisiejszą popołudniową drzemkę Potomek zaliczył we własnym , czystym i sterylnym łóżeczku :)
Dzień był ciężki, nie mogliśmy mu niczym dogodzić, ale to pewnie stres i złe samopoczucie po wypadku, damy radę.
Zalecenia lekarza co do pielęgnacji skóry są dość proste. Mamy kąpać Borysa w Oilatum lub innych natłuszczających emolientach, a następnie natłuszczać skórę odpowiednimi maściami i kremami. Np Linomag, albo Lipobase, czy Alantan. Ciocie pielęgniarki odlały nam także trochę balsamu peruwiańskiego do domu, zatem dziś Potomek zasnął pływając niemalże w balsamie. Tak właśnie wyraziła się pani doktor : "Ma pływać w tłustych kremach" .
Za tydzień, w środę , idziemy do kontroli. Do tego czasu natłuszczamy, natłuszczamy i jeszcze raz natłuszczamy.
Rany goją się faktycznie dobrze. Dziś widać już ogromną różnicę w stosunku do stanu z wczorajszego dnia! Najgorsze są miejsca na obojczyku. Wyglądają na prawdę paskudnie :/ Ale one też z każdym dniem wyglądają lepiej, więc liczę na to, że przezwyciężymy to dziadostwo.
Na wypisie Potomka napisano : "Rozpoznanie : Oparzenie twarzy, szyi, klatki piersiowej, jamy brzusznej, grzbietu oraz ramion 20% TBSA IIa/b". Teraz przypominam sobie, że o I stopniu mówiła mi pielęgniarka, faktycznie lekarz nie wspominał o stopniach. Myślałam, że buzia to był właśnie I st. Niestety nie. W każdym razie, to już nie istotne, ponieważ na twarzy nie ma w zasadzie śladu oparzeń. Skórka jest sucha miejscami, ale trzeba się mocno przyjrzeć. Reszta ciałka posiada znamiona wypadku w mniejszym lub większym stopniu, ale będziemy z tym dzielnie walczyć !
Lekarka dziś zaczęła mi mówić o jakiejś maści, którą polecała jej jedna z mam, ale nie mogła sobie przypomnieć jej nazwy. Zaczęłam szukać w sieci , czego inni używają do pielęgnacji ran po oparzeniach i to co przez przypadek doczytałam utwierdziło mnie w przekonaniu, że nasza rodzina ma więcej szczęścia niż rozumu. Nie wiem jak będzie wyglądała nasza dalsza droga, to dopiero okaże się w przyszłą środę , jeśli rany do tego czasu się zagoją, ale to, jak bardzo wyboista jest droga innych poparzonych dzieci i jakie szkody może uczynić wrzątek lub nawet woda o temp. około 70 stopni ( Borys poparzył się prawdopodobnie herbatą o wyższej temperaturze- ciężko mi ocenić teraz, w każdym razie, stała po zaparzeniu jakieś 3 minuty) przerosło moje wszelkie wyobrażenia, a ciarki na ciele mam do tej pory. Teraz rozumiem zachowanie lekarzy w pierwszych godzinach po wypadku i informacje udzielone przez lekarkę, która wyszła do nas, by oznajmić  nam, jak wygląda sytuacja i co z naszym dzieckiem. Wiem już, że wywody o przeszczepach, to nie było rzucanie słów na wiatr i że zdarza się to na prawdę w dużym procencie przypadków. Dla mnie to wprost niewyobrażalne :(
Do tego wszystkiego, jesteśmy teraz bardzo przewrażliwieni. Ciekawe,  jak długo będzie się nas trzymał stres związany ze strachem o Potomka? Odkąd jest w domu, staram się nie spuszczać go z oka. Gdy jednak dochodziło dzisiaj  do takich chwil ( wiadomo, nie da się przecież mieć oczu dookoła głowy i zdarzają się chwile, kiedy trzeba wzrok od dziecka odwrócić) miałam serce na ramieniu, bo wydawało mi się, że jeśli tylko na chwilę spuszczę go z oka, to coś się stanie.
Borys jest bardzo osłabiony, chwieje się przy poruszaniu, nie trudno o przewrotkę. Normalnie nie miałabym aż tak wielkiego ciśnienia w tym wypadku, ale ten jeden, feralny, dzień zostawił w mojej psychice pewnego rodzaju ubytek. Moje matczyne serce więcej już chyba na chwilę obecną nie zniesie. Wiem, że takie wydanie strachu o dziecko zakrawa o chorobę :) ale nic na to nie poradzę. Panicznie boję się tego, że się wywróci i coś sobie zrobi. Wystarczy że uderzy głową o rant ławy, czy łózka i będziemy mieć zapewnioną powtórkę z rozrywki, a wtedy opiekę społeczną zagwarantują nam na bank :)
Ojciec Potomka po raz pierwszy w swojej historii ojcostwa zamocował dziś ochraniacze na narożniki :) Do tej pory nasze dziecko chowało się bez takich elementów cudownie zdobiących wnętrza. Chyba po prostu mamy dość wrażeń w ostatnich dniach.
Przearanżowałam sobie także ustawienie sprzętów w kuchni, tak aby mojemu dziecku nie przyszło do głowy wejść na stołek i ściągnąć czajnik ( na przykład). Zdaję sobie sprawę, że jego pomysłowość może znacznie wyprzedzać moją chwilową nadopiekuńczość, co powoduje u mnie dodatkową dawkę stresu, ale może to minie (?).
Ciężko jest być matką :)

piątek, 1 listopada 2013

Dobre wieści :)

Prawdopodobnie jutro nasz Maluch opuści już szpitalne mury !! :)
Wczoraj rano ponownie zmieniono opatrunek i okazało się, że wszystko się świetnie goi. Jest takie jedno miejsce, na obojczyku ( tam gdzie w bodziaku były napki przy szyjce), które jest najgorzej poparzone i ma trochę martwiczego naskórka, ale nie ma potrzeby ściągania mechanicznego, nie mówiąc już o przeszczepach. Widać lekarze uznali, że samo się zregeneruje. Jest tego na prawdę niewiele, pole o powierzchni 2x2 cm. Więc w porównaniu do całości , to na prawdę nic. Buzia wygląda już super, nie ma żadnego śladu, to samo z szyjką, jeszcze się goi, ale codziennie wygląda lepiej, myślę, że tu też nie zostaną ślady. Po prostu tam gdzie herbata wylała się na skórę , wszystko pięknie złazi, a tam gdzie poparzyła Borysa tkanina - niestety wygląda to strasznie z mojego punktu widzenia. Chociaż lekarze mówią, że się super goi. Aż strach pomyśleć w takim razie jak wyglądają poważniejsze przypadki :( Powierzchnia oparzeń jest spora, tak jak pisałam wcześniej. W zasadzie wczoraj dopiero, po zdjęciu opatrunku zobaczyłam, że rany biegną po linii body, czyli ma oparzony dekolt , granica "narysowana" przez wrzątek niczym od cyrkla :( ramiona ( rękawki), jęzory na barki i dość mocno pokiereszowana klatka i wielki jęzor na brzuszek. Rana omija środek pępka ( tam body nie przylegało) i kończy się tam gdzie zaczynał się pampers, który ochronił przed oparzeniem niższych części ciała, ponieważ body przylegało bezpośrednio do pieluchy a nie do ciałka , jak wyżej.
Tak jak wspomniałam, wczoraj rano zmieniono Borysowi opatrunek na lżejszy, a wieczorem w ogóle go zdjęto i pozwolono nam się wypluskać w wodzie, oczywiście w jakimś specyfiku genialnym, który ma na celu pielęgnację ran. Potem został wysmarowany balsamem ( chyba peruwiańskim). Gdy pytam pielęgniarkę, co to za balsam odpowiada :"No balsam!" :) Ale dr Google mi podpowiedział, że to pewnie będzie to. Nie miałam okazji rozmawiać jeszcze z lekarką o sposobie pielęgnacji, więc do końca nie znam szczegółów.
Wczoraj lekarka powiedziała mi, że wypis z początkiem przyszłego tygodnia, ale dziś mężowi, dosłownie przed chwilą powiedziano, że żegnamy się już jutro :) Jeśli nie zmienią przez dobę zdania, to niedzielę spędzimy wszyscy razem w domu.
Długa droga leczenia teraz przed nami. Ale to już nie istotne, damy radę ! Najważniejsze, że Potomek wyszedł z tego praktycznie bez szwanku. Mam nadzieję, że ślady,  jeśli zostaną to będą niewielkie.
Jeśli chodzi o opiekę nad moim dzieciakiem w tym szpitalu, na prawdę nie mam nic nikomu do zarzucenia. Ciocie pielęgniarki są super, tak samo jak pani dr Stanek. Pewnie dzięki temu wszystkiemu łatwiej było mi się z nim rozstawać na noc. Od dwóch dni , nie musieliśmy go też przywiązywać po zaśnięciu do łóżeczka, co też wiele nam dało pod względem psychicznym, bo pierwszy taki widok przywiązanego , oparzonego dzieciaka w opatrunku jak w zbroi, podłączonego do dwóch kroplówek i monitora był dla mnie mega , mega, meeeega ciężki i dołujący . Myślałam, że mi serce pęknie. Mnie , twardej sztuce, co to wydaję się być istotą bez serca, jak niektórzy czasem mogli sądzić :)

Zbieram się za ogarnianie chałupy w takim razie, bo musimy zapewnić Potomkowi w miarę sterylne warunki bytowe, a od tygodnia nie grzebnięte przecież wcale.
Ależ się cieszę!!!!!!!  :D :D :D

wtorek, 29 października 2013

Trudny czas :(

Ów czwartek okazał się dla nas bardzo tragiczny :( Rano rozbita głowa, wieczorem zaś wylądowaliśmy z Potomkiem w Dziecięcym Centrum Oparzeniowym w krakowskim Prokocimiu. Borys , podczas kilku sekund naszej nieuwagi wylał na siebie świeżo zaparzoną herbatę, ściągnął ją z blatu kuchennego. Jak i kiedy się tam znalazł - nie wiem :(
Zawsze starałam się uważać na szklanki, kubki  czy inne przedmioty, którymi mógłby sobie zrobić krzywdę. Starałam się nie stawiać nic w zasięgu jego rąk. Herbata też nie była w takim miejscu. Nie widziałam jak to się stało, ale musiał się mocno wspiąć na palcach, żeby dosiegnąć szklankę lub wspiał się po uchwytach szuflad podciągając się na blacie i zrzucił na siebie szklankę z herbatą zalaną wrzątkiem, odstaną przez jakieś 3 minuty, nie więcej :(
Jak wyglądały nasze kolejne godziny tamtego wieczoru  nawet nie chce opisywać....to co zobaczyłam na ciele mojego dziecka pozostanie w mojej pamięci do końca życia i szczerze napiszę, że nie wiem , czy kiedykolwiek uda mi się o tym zapomnieć.
Obecnie sytuacja jest w dużym stopniu opanowana, czekamy jeszcze na kolejną zmianę opatrunku, kiedy to dowiemy się, czy najciężej gojące się do tej pory rany goją się już lepiej, czy wydziela się martwica skóry. Jeśli się wydziela, to modle się o to, by była możliwość mechanicznego jej ściągnięcia, bez konieczności operowania, czyli przeszczepów. Lekarze bardzo ważą słowa i nie do końca można swobodnie czytać między wierszami. Mówią, aby czekać cierpliwie więc czekamy.
Na szczęście Borys nie doznał żadnego wstrząsu, ani z powodu wysokiej temperatury, ani z powodu chłodzenia. Okazuje się bowiem, że przy takich oparzeniach nie wolno chłodzić bardzo zimną wodą, tylko w zasadzie letnią, bo o temperaturze około 20 stopni. Mąż trzymał go pod prysznicem jakieś 10 minut, polewając zimną wodą, ale nagle Borys dostał drgawek , więc przestał go chłodzić.
Oparzenia są rozległe, ponad 20% , herbata wylała się na buzię, szyję, klatkę piersiową, brzuszek, ramiona, kawałek barków. tam gdzie wylała się bezpośrednio na skórę ( czyli buzia i szyja) wystąpiły oparzenia stopnia IIa, wygladają jakby mocno spaliło go słońce. Miejsca te świetnie się goją, gorzej z dolnymi partiami i barkami - stopień IIb. Tam poparzyła go w zasadzie tkanina. Miał na sobie body.  Ale jesteśmy dobrej myśli. Wierzę w to, że wszystko będzie dobrze i nasz maluszek wróci do nas szybko i nie będzie nic pamiętał.
Póki co, większość czasu w szpitalu musi spędzać sam. Wolno nam go odwiedzać w godzinach od 9 do 18 , nie możemy z nim zostawać na noc. Taka specyfika oddziału. Ma dobrą opiekę, wierzę , że jest w najlepszych rękach. Ciocie pielęgniarki i lekarka , pod której opieką przebywa ( chirurg plastyczny, pani dr Beata Stanek) są tak cudowne, że z powrotem uwierzyłam w naszą służbę zdrowia.
Borys znosi to bardzo dzielnie, pozwala wszystko przy sobie zrobić pielęgniarkom i lekarzom. Nie prostestuje, nie histeryzuje, uśmiecha się często i dużo gada. Sporo leży, przez pierwsze kilka dni przyjmował kroplówkę za kroplówką, nie wyrywał sobie wenflonów, był bardzo odważny, cierpliwie znosił wszystko co mu "fundował" szpital ! Do każdej zmiany opatrunku jest znieczulany przez anestezjologa, podawane są także środki przeciwbólowe dożylnie , do tego antybiotyk.

Dziś udało nam się go nawet ponosić , bardzo się stęskniliśmy za tym, zarówno my jak i on. Wtulał się w nas tak okrutnie mocno :( Podchodziłam z nim też do okna, chuchał na szybę i rysował sobie swoje bazgrołki paluszkiem :)
We czwartek kolejna zmiana opatrunku, wówczas okaże się , jak wyglądają te najbardziej wątpliwe rany i wtedy dopiero dowiemy się jaka droga przed nami. Mocno wierzę w to, że wszystko dobrze się ułoży i obejdzie się bez bardziej poważnej ingerencji w ciałko mojego malucha !

Trzymajcie kciuki proszę !!!



czwartek, 24 października 2013

Urazy i katastrofy cz.1

Pozdrowienia z chirurgii dziecięcej :) Pierwsza dziura w głowie zaliczona. Tym razem winne okazało się łóżko rodziców :/

A taki prezent za odwagę otrzymał Potomek od Pani Doktor :)


niedziela, 6 października 2013

Po krakowsku !

Dziś będzie trochę refleksyjnie.
Właśnie wróciłam z Gali rozdania nagród konkursu , w którym brałam udział zawodowo. Odbierałam nagrodę za podium w kategorii Facebook Like i mi się micha cieszy strasznie, bo właśnie postawiłam swoją zdobycz na stole , załączyłam i delektuję się nią po całości :)
Do tego wszystkiego, postanowiłam zostać do samego końca tejże gali i mimo, że momentami było nudnawo, nie napiłam się, bo byłam autem, nie najadłam się bo pojechałam po sutym obiedzie, to jednak cieszę się, że dobrowolnie dobrnęłam do finishu. Bowiem na koniec eventu zaplanowano występ jednego z polskich artystów rodem z Krakowa, Andrzeja Sikorowskiego. Widząc pana Andrzeja przechadzającego się z gitarą  pomiędzy uczestnikami gali , zajadającymi się w czasie przerwy przekąskami ze szwedzkiego stołu , wpierw pomyślałam : "O ludy! Pan Andrzej gra do kotleta... żal :/ ", ale postanowiłam , że zostanę do końca, bo wreszcie artysta stanął na scenie. Przybył ze swoją córką i Jackiem Królikiem. Córka śliczna !! Urocza po prostu, gdybym była mężczyzną z pewnością zakochałabym się w jej czarującym uśmiechu. Za to Jacek Królik - cóż, brzydki jak noc, ale to co wyczynia z gitarą to jest mistrzostwo świata , fajnie było go posłuchać na żywo i akustycznie ! Z jednej strony to straszne, że artyści tego pokroju występują na gali, którą w zasadzie powinnam pisać w cudzysłowie, bowiem odbywała się ona w przestrzeni salonu z wyposażeniem wnętrz, ale z drugiej strony, cieszę się, że miałam okazję uczestniczyć w tym występie, ponieważ natchnął mnie on do głębszych refleksji i o dziwo, zupełnie na trzeźwo :) doznałam olśnienia :)

U nas chodzi się z księżycem w butonierce 
U nas wiosną wiersze rodzą się najlepsze
I odmiennym jakby rytmem 
U nas ludziom bije serce
Choć dla serca nieszczególne tu powietrze

Banał, powiecie!? A wcale, że nie ! Dziś trochę inaczej odebrałam tą wyśpiewaną frazę. Wsłuchując się w lekko humorystyczne teksty Sikorowskich przypomniałam sobie, dlaczego wybrałam na swoje dorosłe życie to właśnie miasto . Przez ostatnie 3-4 lata trochę się zagubiłam w tej miłości do miasta. W zasadzie, nie wiedzieć czemu, dość szybko przekształciła się ona w potęgującą z czasem nienawiść. Wszystko co było  z tym miastem związane działało na mnie jak płachta na byka. Kraków mnie rozczarował ? Chyba nie o to chodzi.... Po prostu moją głową zawładnęły myśli i sprawy, które sprawiły, że zapomniałam dlaczego tu przyjechałam. Wszędzie było lepiej niż tu, Kraków stał się dla mnie więzieniem, z którego ciężko było mi się wydostać.

A dziś ... ? A dziś wróciły do mnie dawne wspomnienia. Ponownie odkryłam, dlaczego to właśnie tutaj chciałam studiować najbardziej na świecie, przypomniałam sobie, dlaczego Kraków śnił mi się po nocach i dlaczego kiedyś nie wyobrażałam sobie życia w innym miejscu.

Wiadomo od dawna, że rodowici krakowianie nigdy nie powiedzą złego słowa o swoim mieście, mnie było wolno, bo byłam i jestem krakowskim słoikiem, tzw. elementem napływowym :)  i przyznam szczerze, że nie rozumiałam oburzenia Krakusów w związku z dość głośno i stanowczo wyrażaną negatywną opinią o ich mieście. Dziś dotarło do mnie dlaczego tak zażarcie bronili swojej małej ojczyzny. Dlaczego tak się stało ? Może dlatego, że dziś po prostu poczułam , że to także moja ojczyzna? Żałuję, że tak późno, aczkolwiek wychodzę z założenia , że lepiej późno niż wcale !

W tych starych tekstach odnalazłam siebie sprzed lat, sięgnęłam pamięcią do wspaniałych czasów studenckich. Przypomniało mi się miasto, które wówczas oglądałam oczami moich przyjaciół, Krakowian z dziada pradziada, które widziałam oczami mojego ojca , mieszkającego tu przez 12 lat swojego życia, oczami starszych kolegów, studiujących w Krakowie, wreszcie - oczami krakowskich , zaprzyjaźnionych artystów.  Słowem  - przypomniało  mi się, jak wspaniale mi tutaj było. Pamiętam, jak moje przyjaciółki w ramach wagarów zabrały mnie na wzgórze Wawelskie, gdzie zrobiłyśmy sobie sesję z krokusem , trzy młode , porąbane dziewczyny, prawie artystki :)  jedna w martensach w kwiatki i spodniach w pionowe pasy, druga w rozciągniętym swetrze i szaro stalowych glanach i ja ... cała na bordowo :D oczywiście również w glanach. Znak rozpoznawczy - czarna, duża, naznaczona elementami amatorskiej grafiki teczka, na której upamiętniane były najzabawniejsze teksty przewodnie naszego ówczesnego życia.  Dla mnie Wawel był wspomnieniem szkolnych wycieczek z podstawówki, ot - taki sobie zamek. Dla nich  - kolebką kultury, duma narodową, artystycznym , klimatycznym tworem, perełką architektoniczną i landmarkiem. 

 Pamiętam Gienka Loskę wydzierającego się pod Jaszczurami tak głośno, że słychać go było pod bramą Floriańską, Maleńczuka biegnącego wieczorem do kwiaciarek po zieleninę :) (zabrzmiało dwuznacznie, ale akurat wtedy na prawdę kupował tylko kwiaty).  Przypomniałam sobie wszystkie magiczne miejsca, które uprzejmie pokazały mi moje przewodniczki, rozmowy egzystencjalne o życiu , świecie i wejściu do Unii Europejskiej, hektolitry kawy wypitej na Gołębiej i Starą Prowincję z jej cudownym , ówczesnym , typowo krakowskim klimatem, którego nigdzie indziej już nie odnalazłam. To właśnie tutaj Tradycja przepływa wolno przez każdy prawdziwie krakowski dom, co mnie teraz niesamowicie ujmuje i kradnie moje serce. To tutaj można mieć CZAS, którego wszędzie tak bardzo brakuje. Jeśli tylko oczywiście się na to pozwoli i popłynie z wciąż bardzo mocno odczuwalnym  duchem zaczarowanej dorożki.  Kameralność i prowincjonalizm to cechy miasta, które chyba przemawiają do mnie najmocniej. W jednej sekundzie zrozumiałam, że w świecie pędu, rozmachu i codziennej gonitwy szczurów Kraków jawi się jako swego rodzaju oaza spokoju. To magiczne miejsce, tu czas jakby zatrzymuje sie na chwilę, łapie oddech i ładuje akumulatory. NA PRAWDĘ !!!! I dziś pokochałam je na nowo !  I bardzo się z tego cieszę.. Zdałam sobie sprawę, że wszystko co dobre, spotkało mnie właśnie w tym mieście! A ja je tak znieważyłam, o ja durna ! :)
Piszę szczerze - jestem dumna, że mój Potomek urodził się tutaj i zrobię wszystko, żeby kochał to miasto tak samo , jak kochają go rodowici Krakowianie! Żeby poznał jego klimat, urok i tą drugą, fantastyczną stronę, tak odmienną od codziennego zgiełku, gwaru, korków, hermetycznych klik, ciągłego narzekania. Bardzo bym sobie tego życzyła, aby Potomek kiedyś był tak samo dumny ze swej małej ojczyzny jak dumni są z niej  moi krakowscy przyjaciele.

Mimo, że Kraków może drażnić pychą, ortodoksyjnością ,  przekonaniem w nurcie "naj" ( najlepsi, najmądrzejsi, wyznaczający najwłaściwszy poziom artystyczny) , to można go szczerze i bezinteresownie pokochać! Tego jestem pewna! Sprawdziłam na własnej skórze :) 
Jedyne do czego się nigdy nie przekonam to ... gołębie ! :)

A na koniec taka rymowanka, nie moja - zaczerpnięta od Pana Andrzeja, ale jakże pasująca do dzisiejszego wpisu :

"Ja to miasto od innych wolę, choć nie będę go stawiał za wzór, 
Zawsze będę wychodził na pole, niech se inni wychodzą na dwór!" 

:)  








piątek, 27 września 2013

Stara Matka

Dzięki dobrym duszom tego świata, dzisiejszego popołudnia, po raz pierwszy w życiu matka mogła zaznać cudownego relaksu w Instytucie Spa - part one :) Prezent otrzymany w okrągłą rocznicę jej narodzin okazał się strzałem w dychę i po prostu ehhhh.... czas cofnął się dzisiaj o co najmniej ... 25 lat :D Twarz matki, która dzisiaj była oklepywana, masowana, rolowana, podświetlana i potraktowana cudownie ciepłymi kosmetykami nakładanym przez sprytne rączki ( nie, nie malej Chinki, ale też było super ! :) ) młodej pani jest dzisiejszego wieczora gładka i mięciutka niczym Potomkowa Pupcia :) Wszystkie zmarchy poszły w cholerę ! Czuję to ! Nie ma ich :) Taka sytuacja :)
Czemu ja na to nie wpadłam wcześniej ?? Dlaczego nie korzystałam nigdy z tego typu zabiegów - NIE WIEM! Toż to  była jedna z najmilszych wizyt w miejscu publicznym od niepamiętnych czasów! Dobre dusze! Niech Wam ziemia lekką będzie za te kilkadziesiąt minut mojego relaksu w pachnącym pokoju bez woni mokrej pieluszki lub gorszych smrodków , pod kocykiem , dogrzewana ciepłą lampą,  z panią, która z przyjemnością i uśmiechem na ustach wysłuchała mego monologu , ba! nawet mi czasem przytakiwała . Pewnie żałowała że nie mam zabiegu na usta , może wtedy bym się przymknęła na minutę. Ale co tam, to nie jest ważne!
Pani "Sprytne Rączki" była na prawdę miła, aczkolwiek dała matce do zrozumienia, że czas szybko płynie i chyba powinna o siebie zadbać. Cóż, po okrągłej rocznicy matka to widzi w lustrze, facjata już nie ta. Przemiła młoda osoba była bardzo zbulwersowana, że matka nie używa kremu na dzień. Cholera... myślałam, że jestem jeszcze tak młoda, że nie muszę !? "Sprytne Rączki" przewróciły skrycie oczami do góry - WIDZIAŁAM TO KOCHANIUTKA!!!! ale daruję Ci, tylko dlatego, że było b.o.s.k.o. ! :)
Oczywiście nie obyło się bez przygód. "Sprytne Rączki" nakazały nie otwierać oczu przez cały zabieg, ale litości, Droga Pani, jeśli przez ponad rok, musisz mieć oczy w dupie i lepiej żebyś ich nie zamykała, bo jeśli to zrobisz , to Twoje dziecko :
a) wyleje Ci kawę na najważniejsze papiery leżące na stole
b) pozrzuca jedyne żywe kwiatki z parapetu
c) zechce pobawić się nożem , który zdejmie sobie z blatu kuchnnego
d) postanowi umyć swoje ręce w kiblu
e) i wykona wiele , wiele innych czynności, które w regulaminie domowym uchodzą za zakazane, a ono tylko czeka na chwilę, gdy matka przymknie oko i będzie można coś zmalować
to .. no po prostu.... mieć oczy zamknięte przez całe 60 minut to bardzo trudna sztuka :) Dlatego też, przepraszam, że musiałaś zaczynać zabieg od początku po tym, jak z rąk wypadła ci nakrętka, a ja uczniłam rzecz zakazaną , zapraszając przy okazji do swojego oka kroplę serum, która przypadkowo tam trafiła, po czym podniosłam się w sekundę do góry,  uderzając głową o lampę i zatarłam sobie oko na amen :/ Jest jeden plus tej sytuacji - zabieg był dłuższy :)

Ale słowo daję, z tymi oczami to normalnie jak z odruchem Pawłowa. Nie wiem czy się kiedyś tego pozbędę ! Najbardziej cierpię nocami , wystarczy jeden szmer - matka staje na równe nogi niczym przyjaciel Zombie.

Za tydzień Instytut Spa - Part Two ! Tym razem będą walczyć z cellulitem i tą całą resztą bandziorów! mam nadzieję, że strat nie będzie ! :)










czwartek, 26 września 2013

Czy Potomek jest dziewczynką ? czyli poranne Polaków rozmowy

O co chodzi ?? Ubieram moje dziecko zawsze po "chłopięcemu". Nie nosi żadnych kontrowersyjnych kolorów i wzorów , mamy mało rzeczy typu unisex i są to zazwyczaj czapki, dresy, itp. Potomek posiada krótkie włosy , jeszcze nie obcinane, ale uformowane po chłopięcemu :) To wszystko jednak chyba zbyt mało , by rozróżnić płeć mojego dziecka . Kolejny raz z rzędu słyszę : "Chłopiec czy dziewczynka?", "Dziewczynko? Jak masz na imie?"
Dziś byliśmy u lekarza, ponieważ Potomek lekko przychorował. Wchodzimy do poczekalni, przed nami tylko jeden mały pacjent. Przybył ze swoim tatą. Mijają dwie minuty, pan pyta, czy Potomek to dziewczynka. Uśmiechając się, odpowiadam , że nie, że mam synka.  "Ubrana jest jak chłopiec, ale taka ładna jak dziewczynka!" Hmm.. widać nie dotarło ....
Pan źle zaczął, ale dajmy mu jeszcze szansę.
Mija kolejne 5 minut i nie uwierzycie!!! Pada pytanie nokaut !!!!! Uwaga!
"Rodziła pani w Siemiradzkim czy Narutowiczu????"
WHAT THE FUCK!!!!!!!??????
Kaszlnęłam nie dowierzając :) A w zasadzie , ze zdziwienia, zakrztusiłam się przełykaną śliną.
Swoim poprzednim postem chyba sprowadziłam na siebie złą karmę :) Zapytałam pana, cóż to za pytanie i czy muszę odpowiadać. Pan nie zareagował w jakiś szczególny sposób. Odpowiedział tylko, że gdybym tam rodziła, to mógłby ze mną porozmawiać o warunkach tam panujących, ponieważ chętnie podzieliłby się swoją opinią, która do najlepszych nie należy. Mowa o Siemiradzkim, jak się potem dowiedziałam. No cóż.. przykro mi, że nie mogłam sobie miło pogawędzić na temat bólów porodowych,  warunków szpitalnych, nacinania krocza i innych wspaniałych atrybutach porodu. Mijają kolejne minuty, pan otwiera usta. Myślę sobie : "Jeśli zapyta o to czy nadal karmię piersią to porozmawiamy nieco inaczej " :D Ale nie , pan rozpoczyna monolog. I słyszę : "Jestem tatą wychowującym dzieci. Moja żona pracuje. Ja 22 lata mieszkałem w Nowym Jorku, od 2 tygodni goszczę tutaj przyjaciół ze Stanów, którzy do mnie przyjechali i wszędzie za mną chodzą, bo wiadomo, mam obowiązki jako Ojciec Kwoka. Zaraz pewnie przyjdą. Dwóch stetryczałych starszych panów, sama pani zobaczy, no są przezabawni ! Mój synek ma 8 miesięcy i troszkę przychorował. Ale przyszliśmy dziś do pani doktor i ona nam pomoże. Będzie wszystko super! A w ogóle...... itd.... itd...  " Jezuuuuuuuuuuuuusie Narazeński, Matko Polko i inni święci.... jestem po niewyspanej nocy, biegam po malutkim pokoiku przed gabinetem za niewyspanym, chorym dzieciakiem, ponieważ wizyta wypadła akurat w okresie jego pierwszej drzemki. Czemu Pan do mnie rozmawia?? :) Kurcze.. chyba muszę mu odpowiedzieć :/ Tylko o co zapytać, jak już prawie wszystko powiedział :)
Wchodzi Pani, nowa osoba. Świetnie ! Może ona sobie z nim pogada ? Moja nadzieja stała się realną sytuacją. Pani zagaja : "Ooo Pan jest naszym sąsiadem !" Pan : "tak???" Pani : "Tak, przychodzil pan czasem do nas ! " Pan: "Tak?? I co mówilem? Czy smoliłem do pani cholewki? " <leżę> Pani: " Mówił Pan o lasce..." , Pan przerywa, a ja zaczynam słuchać z nieposkromioną ciekawością :D : "Ok , niech pani nie kończy może jednak ". Pani : "...o lasce wanilii... że jest dobra na komary"
Ok, to jakiś matrix. Ja chyba nie mam takich sąsiadów, którzy przychodzą po to , żeby doradzić co jest najlepsze na komary, a potem jeszcze nie rozpoznają mnie na ulicy. A szkoda :D Może wiele rad  okazało by się pomocnymi :)
Pan rozpoczyna kolejny monolog, z którego dowiaduję się, że kobiety mają w życiu tyle utrapień i trudów, że należy je szanować i czcić, czym zaskarbia sobie moją sympatię dosłownie w sekundzie :) . Już wiem, że podczas , gdy jego żona pracuje,  on wychowuje dzieci, chodzi na spacery, gotuje, sprząta , rozmawia z paniami na placu zabaw <już wszystko rozumiem!> , które są cudowne, wspaniałe i zawsze wymieniają się jakimiś radami i złotymi myślami, a dwa dni temu wzywali go do przedszkola , ponieważ jego starsza córka znokautowała kolegę, gdy ten nie chciał jej oddać zabawki, za co dostała.. naganę <nie wierzę, 4 letnia dziewczynka :) > i zagrożono ją wyrzuceniem z placówki, przy następnym takim incydencie. No ładnie zaczyna dziewczyna :D
A potem córka tej Pani znokautowała Potomka, który rozryczał się na całą przychodnię! Muszę chyba popracować nad męskością mojego Pisklęcia :)

Z nowości : Potomek jest na 75 centylu jeśli chodzi o wagę i 50 jeśli chodzi o wzrost. Ma całe 83 cm i waży 13 kg. Jego proporcje niepokoją mnie już jakiś czas. Nie jest źle, po prostu hmm.. on ma taką budowę. Jest duży. Okoliczni podglądacze i panie z placu zabaw mylą go z 2 latkiem, podczas gdy mamy do czynienia z 15,5 miesięcznym młodym mężczyzną. Niemniej jednak od 2 tygodni matka zaczęła uważnie przyglądać się menu Potomka, ograniczyła biszkopty, słodkie jogurty, soki kupne do zera i rozpoczęła racjonalne żywienie, 5 posiłków dziennie , fitness , sport :D Trzeba zapanować nad centylami :) Pani dr dziś lekko utwierdziła mnie w moich obawach, że można by zwrócić uwagę na to, co i kiedy Potomek jada, ot tak, dla jego zdrowia i urody, aczkolwiek bez przesady, bo źle nie jest.

Aaaaaa nowo poznany Pan wbił sobie tez gwóźdź do trumny ponieważ na odchodne powiedział nam : "och jak ja lubię takie grubiutkie i ubite dzieciaki!" Noż szlag by go ! Ja za to nie lubię jak o moim dziecku mówi się per "gruby", bo gruby nie jest! Nie rozumiem osób, które muszą ( gdyz w przeciwnym razie byłyby głęboko nieszczęsliwe) powiedzieć na głos i prosto z mostu, co kto ma charakterystycznego w swoim wyglądzie. Zapytajcie pieguskę, czy lubi , gdy  ktoś OBCY , poznany przed sekundą, czyni komentarz odnośnie jej piegów , jako  uroczym dodatku do urody w typie jesieni  :)





piątek, 20 września 2013

Trudne matki początki

Zauważyłam pewien schemat zachowań społeczeństwa.
Jeśli rodzi się dziecko, przeważnie padają pytania : "Jak rodziłaś ? Naturalnie czy cesarka?"  (boshhh.. a coż to za pytanie?? to chyba moja sprawa nie ? :) i nawet rozumiem, jeśli pyta ktoś z bliskich znajomych czy rodziny, ale obca baba na placu zabaw???? nieeee, no dramat. )
Gdy dziecko jest troszkę starsze, najczęściej zadawanymi pytaniami są dwa: 1. "Jak śpi?", 2. "Karmisz jeszcze piersią?"
Gdy kończy rok : 1. "Chodzi już ?" 2. "Mówi już ??"
Czy jak będzie miał 10 lat to będą pytać o oceny w szkole ???? A nie przepraszam, za chwilę pojawi się etap : "Czy załatwia się do nocnika ?? "
I wiecie, wszystko spoko, tylko ile razy można odpowiadać na jedne i te same pytania, bez wyjątku ??
Może powinnam to spisać? W końcu odpowiedzi również są takie same. I nosić ze sobą , wyjmując kolejno odpowiednie kartki na padające pytania ? :)
A już na łopatki kładą mnie miny moich niektórych rozmówców lub wypowiadane z litością "ahaaa", wtedy gdy na każde z pytań odpowiadam "nie".
Sytuacja ze sklepu , 3 tygodnie temu :
Stoimy sobie z Potomkiem pod stoiskiem z pysznymi wędlinkami, podchodzi pan ze swoim potomkiem, wiek.. na oko, 2 lata. Pan zagaja:
"- Tak Kamilku, będziemy teraz kupować wędlinki na kolację. Daj cześć chłopczykowi."  Dzieciaki podają sobie rączki.
"-A powiedz chłopczykowi , kogo ty będziesz miał za dwa dni w domku??"
Matka wpada w konsternacje, sama jest ciekawa, w myślach zgaduje : pieska!!!
Potomek Matki Polki chyba nie zamierza posłuchać , co jego kolega ma do powiedzenia, no trudno, matka robi za dwoje. 
"-No powiedz! no.... braa...braaa...."
Wiem~!!!! Odgadłam !!! Braciszka!!!!
"-Dzidzia" odpowiada chłopiec.
Myślę sobie : cudownie! Uroczy widok, tata zajmujący się starszym dzieckiem , w oczekiwaniu na przyjazd kolejnego małego człowieka do domu,  i taka radość , aż bijąca po oczach z tego powodu. No super , na prawdę. I co ... ? czar pryska, bo.. ojciec zamienia się matkę :)
"-Ile ma ?" pyta wskazując na Potomka.
'- 15 miesięcy." Cisza, patrzy na mnie. Shit , chyba oczekuje, że zapytam o wiek jego potomka. No więc pytam z grzeczności, chociaż tak na prawdę średnio mnie interesuje wiek obcego dziecka. 
"- 26 miesięcy. Jego mama karmiła go piersią do momentu zajścia w ciążę z drugim synkiem. Pani karmi jeszcze?"
No i wtedy własnie wszystko mi opadło. Stoisko z wędlinami, obcy pan, znamy się 3 minuty, a ja mam mu opowiadać o swoim mleku z piersi ?? :D Na prawdę dość mocno zbierałam się wówczas spod lady.

Tego typu sytuacji było na prawdę sporo, chociaż nigdy jeszcze nie zapytał mnie o to mężczyzna. Ciekawe , czy jeśli na placu zabaw spotyka się dwóch tatusiów to też o tym rozmawiają , jak długo i czy w ogóle ich dzieci były karmione piersią, ile kup dziennie robią (dzieciaki, nie ojcowie) i jak bardzo żona cierpiała przy porodzie? 
Rozumiem, że takie tematy poruszane są w gronie znanych sobie osób, nie widzę nic w tym złego. Ale czemu do jasnej ciasnej mam się zwierzać z osobistych spraw obcym ludziom? Dlaczego ode mnie tego oczekują formułując w ten sposób pytania? Nie mam z tym problemu w zasadzie, zwyczajowo nie odpowiadam  obcym ludziom, ale ciekawi mnie to zjawisko.

Kolejny temat wart poruszenia, to ingerencja obcych ludzi w opiekę matki nad dzieckiem , głównie na spacerach.

Dlaczego obca babcia uważa, że źle ubrałam swoje własne dziecko , zatrzymując mnie na chodniku, daje mi dobrą radę, żebym założyła czapkę na głowę Potomka, a w ogóle, najlepiej żebym wróciła do domu, bo to nie jest dobry dzień na spacer?

Dlaczego obca pani zbiera moje dziecko z ziemi i bierze je na ręce, wygłaszając dość głośno jej własne zdanie na temat dzieci siedzących na trawie? Chce się bawić na ziemi, niech się bawi!

Dlaczego obca pani podnosi Potomka, gdy się przewrócił lekko potykając, zupełnie bez płaczu, ot po prostu - mała wywrotka podczas spaceru ? Przy czym patrzy na matkę wilkiem, oceniając ją w myślach jako wyrodną, bo nie pobiegła dziecku na pomoc. A no nie pobiegłam. Sam potrafi wstać przecież. Mamy to już opracowane do perfekcji, on upada, wstaje, ja na niego czekam. Wszystko zajmuje nam 60 sekund. Pani zaburzyła nam schemat :)

W tym całym ambarasie szczęściem jest to, że matka potrafi się odstosunkować od tych wszystkich niepoprawnych jej zdaniem zachowań społecznych. W tym względzie frustracja ją zdecydowanie omija szerokim łukiem, raczej zawsze pojawia się uśmiech. Aczkolwiek musi przyznać, że posiada bardziej wyluzowane koleżanki od niej , za co je bardzo ceni i czego się od nich pilnie uczy :)

A na sam koniec fota z przygody, która nas spotkała całkiem niedawno . Potomek złapał po raz pierwszy swoją własną gumę w BoMobilu :)

Niecierpliwa Matka Polka

Przebieram nogami, oj przebieram. Wszystko z niecierpliwości. Potomek zamknął się w sobie i nie chce wydać ani jednego dźwięku, które mogło by świadczyć o rozwoju jego mowy :) Jest gadułą, przeokrutną. Ale póki co, gadamy sobie o : "babababababababababa" albo o "tatatatatatatatata", albo "łoło łoło łoło", ewentualnie o "aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa". Wydawałoby się, że mamy wiele wspólnych tematów :) aczkolwiek słabo się rozumiemy w tej dyskusji. Spędzam z nim już 16 miesiąc jego życia i nie ukrywam, że chciałabym usłyszeć co ma do powiedzenia. No ok.. przecież mówi....np. "aaaaaa".... ale matce to nie wystarcza.
Jeszcze 6 miesięcy temu, kiedy koleżanki i koledzy Potomka wyrażali swoje pierwsze myśli na głos, a ten milczał jak grób, tłumaczyłam sobie rzecz jasna, że dzieci rozwijają się w różny sposób i powtarzalam jak mantrę "cierpliwości matko, cierpliwości, NIE PORÓWNUJ". Ale dziś moja cierpliwość sięgnęła dna :D Może dlatego, że powtarzamy do skutku naukę mówienia, ale widzę, że dzieć uparty i idzie nam to jak krew z nosa. Wprost nie mogę się doczekać wymiany poglądów z moim dzieckiem, ot chociażby na temat tego czy mu jedzenie smakuje czy nie :) Potomku, Dziecko! Wystarczy, że powiesz mi "tak" , albo "nie"!!

A tak zupełnie poważnie, to faktycznie... porównywanie rozwoju dzieciaków wśród mam, to niestety norma. Trochę mnie to śmieszy, nie ukrywam. Jestem jedną z mam, która pyta, docieka i interesuje się tym, jak wygląda rozwój małego człowieka. Ale odnoszę wrażenie, że jeszcze mi na tym punkcie nie odbiło. Nie poganiam mojego Potomka ( wstęp to ironia - przyp.red. :D dla tych, którzy nie odczytali poczucia humoru matki ), czasem mam chwilę zwątpienia, nie potrafiąc odnaleźć się w gąszczu nadgorliwych mam, czy przypadkiem nie za bardzo olewam swoją pociechę nie ucząc go coraz to nowszych wyrazów , gestów, itp. Ale potem szybko wracam do pionu. Wiem, że nie robię mu krzywdy, nie będę go do niczego zmuszać. Nie chce mówić ? Widocznie nie ma nic ciekawego do powiedzenia :D Dogadujemy się bez słów, czasem lepiej, czasem gorzej. Ale z drugiej strony , nie podtykam mu wszystkiego pod nos, nie staram się domyślać na siłę, czego moje dziecko aktualnie pragnie, pozostawiam mu swobodę działania. W końcu wiem przecież, że jeśli będzie chciał pić, to przyniesie mi swój bidonik. Jeśli będzie chciał jeść, to mogę się go spodziewać w kuchni pod lodówką albo pod szafką , w której trzymam kaszkę i mleko ( swoją drogą inteligencja mojego dziecka mnie przerasta momentami :D ).
Nie powtarzam 50 razy dziennie gdzie w książeczce jest kotek , a gdzie piesek. Nie robię tego, bo moje dziecko interesuje się czymś zupełnie innym. Na moje nieszczęście , np sprzętem elektronicznym. Ale cóż... przynajmniej wie, który guzik w pilocie uruchamia telewizor :) Czytamy książeczki, bawimy się edu zabawkami, malujemy, biegamy, naśladujemy zwierzaki. TAK - ale w granicach rozsądku! Nic na siłę. Przyznam, że początki były inne. Bardzo zależało mi szczególnie na czytaniu książek Potomkowi, kilkanaście razy dziennie otwierałam książeczki , kupowałam ich bardzo dużo, licząc, że któraś w końcu go zainteresuje. Niestety on tego nie znosi, a może nawet nie chodzi o to, że tego nie cierpi, po prostu się tym nie interesuje. Woli wrzucać klocki do sortera, układać puzzle , rozbijać się pchaczem po mieszkaniu, przesuwać krzesła i robić bałagan, włączać i wyłączać telewizor, wysuwać i wsuwać płyty do dvd, otwierać klapkę w drukarce, przygłaszać wieże albo.. grzebać przy gniazdkach. Gniazdka są u nas zakazane i zabezpieczone, więc spokojnie :) Wzywanie pomocy społecznej do naszego gniazda (nomen omen) , nie jest konieczne.
W pewnym momencie jednak, zaczęłam się wczuwać w potrzeby mojego Potomka, podążać za jego tempem rozwoju oraz podglądać to, czym ON woli się bawić i zajmować, a nie JA.
Tak samo traktuję jego rozwój pod względem mowy. Dużo do niego mówię, opowiadam mu o wszystkim , co w danej chwili robię. Bo z kim mam gadać, tak z drugiej strony ? :) Kiedyś  z ojcem Potomka wzywaliśmy dziecię do powtarzania poszczególnych prostych słówek. Bez rezultatu, jak szybko można się domyślić. Nie robimy tego, ponieważ Potomek ma nas w nosie :) W 5 minut nauczył się robić "prrrrrr" z wyciągniętym na wierzch językiem, naśladując swojego ojca ( takie mają wspólne zabawy :D ), a "mama" nie powtórzył mimo 2 dni błagania :) Dlatego już go nie torturujemy. Niech sobie sam zadecyduje , co i kiedy chce powiedzieć. Nie mogę się już doczekać :)






I jeszcze taki mały pe-esik od Potomka jako wspomnienie słonecznych dni :)



Do następnego !









niedziela, 18 sierpnia 2013

Matka poleca

Wpadłam niedawno przez przypadek na fajną stronę, polecam lekturę wszystkim kobietom :)

http://www.mamopracuj.pl/

P.S. Uczulenie na antybiotyk , które wystąpiło u Potomka, po tym jak zaczęło zmieniać swój wygląd z płaskich kropek na wypukłe krostki z płynem , okazało się chorobą bostońską :) Ale to dziadostwo już za nami....!

niedziela, 4 sierpnia 2013

Matka na wakacjach

Rewolucja nam nie wyszła, Potomek nadal ma dwie drzemki w ciągu dnia, ale mimo to, zaczyna coraz lepiej sypiać w nocy. Ostatnio nie budził się prawie wcale, a dzień zaczynał w okolicach 7 rano. Pewnego razu zdarzyło się nam nawet zaspać , ponieważ nasz żywy budzik wstał przed 8 !! Życie od razu nabiera większej gamy barw , gdy człowiek może się wyspać :)
Jako, że perspektyw brak na prawdziwe wakacje i w zasadzie to byłyby one możliwe dopiero we wrześniu, a matka jeszcze nie jest gotowa na wyjazd w nieznane hen za góry i lasy, tam gdzie slońce świeci przez 18 godzin na dobę , a wrzesień nadal jest miesiącem mocno słonecznym, takoż postanowiła wykorzystać rodzinne zasoby i udać się na agro wczasy do babci Potomka, rzecz jasna, zabierając ze sobą Jegomościa.
Wakacje rozpoczęły się weekendem u znajomych pod Bielskiem, w uroczym domku i atrakcjami basenowo leżakowymi. Potomek sprawował się świetnie, spał, jadł, bawił się z dzieciakami, walczył o zabawki, trochę pomoczył tyłek w basenie, pooddychał świeżym powietrzem. W niedzielę wróciliśmy do domu, w poniedziałek zaś po południu wyjechaliśmy na agro wczasy. Matka miała wizję. Ona, leżak, książka, basen obok, Potomek w basenie, echo odbijające śmiech i radość dziecka, opalona , brązowa skóra, 5 kg mniej :D  Wizja cudowna, gorzej z rzeczywistością :) Może w przyszłym roku :)
Agro wczasy zaczęły się od wysokiej temperatury Potomka mniej więcej o 5 nad ranem już we wtorek. Temperatura utrzymywała się cały kolejny dzień, spadała tylko na czas działania środków spędzających gorączkę. Nie muszę chyba pisać , jak zachowuje się chore dziecko i że nie ma to nic wspólnego z wizją matki o wakacjach. Wieczorem Babcia Potomka spanikowała i nakazała wizytę u lekarza. Gdybyśmy byli w naszym gnieździe , pewnie ograniczylibyśmy się do telefonu do naszej Pani dr, która zawsze powtarza, że jeśli walka z temperaturą jest pozytywna, a nie ma żadnych innych dolegliwości to najlepiej wstrzymać się z wizytą do 3 doby temperatury. Babcia jednak uznała, że boi się zostać w agro jednostce na pustkowiu z gorączkującym Potomkiem na noc. Pojawił się także problem dokładnego zmierzenia temperatury. Jak raz , postanowiłam nie brać swojego sprzętu do mierzenia temperatury "bo po co?", klasycznym termometrem Potomek wzgardził, a ten przykładany do czoła "parzył" i nie dało się przez 15 sekund utrzymać go w jednym miejscu na czole Pisklęcia. Dobra koleżanka Babci jest lekarzem pediatrą, zebrałyśmy więc małego pacjenta i udałyśmy się do miasta na wizytę. Okazało się, że gardło jest szkarłatne. Został nam władowany antybiotyk. Niestety. Pierwszy w życiu Potomka. Uczucia mieszane, ponieważ wiem, że w naszym gnieździe nasza Pani dr prawdopodobnie nie zdecydowałaby się na taki sposób leczenia. Ale byliśmy na obczyźnie, Babcia z koleżanką przekonywały że nie ma wyjścia, trudno. Może faktycznie zabić dziada w zarodku i nie czekać co będzie potem. Dobra, niechże będzie ten antybiotyk. Pierwsza dawka została podana już we wtorek wieczorem. Następnego dnia Potomek obudził się z kilkoma czerwonymi kropkami na ciele. WTF???!!! Ospa? Telefon do przyjaciela - odpowiedź. Trzeba czekać i obserwować. Druga dawka antybiotyku podana, co poskutkowało biegunką :/ Boże, wymarzone wakacje !!!! Niech to szlag !
Telefon do przyjaciela po raz kolejny - odpowiedź : stop antybiotykom, odstawiamy. Cudownie. Temperatura minęła, nie pojawiała się już w środę ani potem. Potomek jednak nadal był marudny i cierpiący a ja spędzałam całe dnie na zliczaniu kropek i obserwowaniu co się  z nimi dzieje. Pisklę nie jadło, nie chciało pić, cierpiało. :/ Nie spało :/ Urlop zamienił się w gehennę.
We czwartek sama doszłam do wniosku, że wysypka i biegunka były reakcją na antybiotyk, a temperatura prawdopodobnie była przyczyną trzech zębów wyrzynających się w jednym czasie. Okazało się bowiem, że światło dzienne ujrzały dwie dolne trójki i jedna dolna czwórka. Teraz Potomek ma już wszystkie zęby oprócz czterech piątek. Świetnie! Tylko czemu akurat teraz !? i dlaczego wszystkie na raz !!
Piątek i sobota minęły znośnie, Potomek powoli zaczyna jeść, aczkolwiek  sprawia mu to ból :( Na szczęście temperatury brak, kropki stają się coraz bledsze, z buźki prawie zniknęły. Humor powrócił wraz z pojawieniem się Ojca w sobotę wieczorem. Nagle powróciła także chęć do zabawy w wodzie i basenie, ochota na spędzanie czasu na świeżym , niezasmożonym powietrzu, bieganie gołymi stópkami po piasku i trawie, gonienie motylków i wąchanie kwiatuszków. Ale nasze wakacje już się kończą więc za wiele nie skorzystamy z tych cudownych atrybutów agro wczasów :)
Większość pewnie uzna, że to klasyk :) Tak jak ja bym uznała wyjazd nad polskie morze i ulewne deszcze w tym samym czasie ( w moim przypadku to właśnie jest klasyk, w tym roku nie wybieramy się nad Bałtyk, tak więc afrykańskie upały nadal tam panują. Podziękowania za dobrą pogodę i pozostanie w południowej części PL nie są konieczne, wystarczy kartka z Kołobrzegu czy Mielna :) ).
Matka ma dość urlopów, chce wracać do swoich czterech kątów , zająć się robotą i zapomnieć o agro wczasach jak najszybciej.
Wszystkim korzystającym z uroków upalnego polskiego lata życzymy razem z Potomkiem udanych wakacji!!!


poniedziałek, 1 lipca 2013

Kolejna rewolucja :)

Dawno nas nie było. To dlatego, że dużo się działo i matka nie wyrabiała na zakrętach.
Dziś wcale nie jest lepiej, ale nadchodzi nowa era  - przestawianie Potomka na system jednodrzemkowy w ciągu dnia.
Matka nie jest w stanie znieść już pobudek o 4:30 rano , w celach rozrywkowych ze strony Potomka rzecz jasna. Uznała więc, że jej latorośl chyba za dużo śpi w ciągu dnia, zatem okres kolejnej rewolucji czas zacząć. Relację z postępów będziemy zdawać na bieżąco !!! :)

P.S. Dla innych matek Polek , które czasem nie wiedzą jak zająć swoje dziecko polecamy świetną bajkę ( tak , tak, wiem.. telewizja szkodzi i psuje dzieci - ale czasem , trzeba przyznać jest zbawienna). Nazywa się ona "Uki" i u nas jest po prostu hitem od paru miesięcy.

wtorek, 4 czerwca 2013

A rok temu.... ;-)

04.06.2012r.
8.00
Dokładnie rok temu o tej porze wchodzilismy na salę przedporodową nr 100 w krakowskim szpitalu Ujastek, po uprzednim zalogowaniu się na izbie przyjęć. Przyjechaliśmy spokojnie, bez pośpiechu, z dzieckiem w brzuchu ;-) termin porodu miałam na 5 czerwca 2012r. Poród miał być indukowany, miałam umowioną położną i lekarza.
Potomek od zawsze musiał postawić na swoim jak widać i nie pozwolił matce zadecydować o tym, kiedy się urodzi. Już bowiem o północy z 3 na 4 czerwca matka poczuła coś dziwnego. Jak się potem okazało - zaczynał się poród. Jako, że matka wcześniej nie rodziła, nie wiedziała do końca czy to JUŻ, czy to po prostu zmyła.  Liczyła dzielnie skurcze, a o 4 postanowiła się wykąpać, bo mówili jej zawsze, że to taki rodzaj testu, jeśli to zmyła, to po kąpieli skurcze miną, jeśli nie - to zabawa zacznie się na dobre. Matka wyszła z wanny, to była pierwsza długa,  gorąca kąpiel od 9 miesięcy. Do tej pory brała krótkie prysznice (nie to, że miała niemalże rok brudasa). Skurcze ani nie ustapiły, ani się nie nasiliły. Matka zwątpiła i znak zapytania pojawił jej się nad rozczochraną głową... Wiedziała że jest sierotą, ale nie przypuszczała, żeby aż taką, co to nie wie czy rodzi,  czy jeszcze nie... Była 5 nad ranem, adrenalina zaczęła już dawno działać, matka była rześka niczym rwący, górski potok. Postanowiła,  że o 7 zadzwoni zapytać kogoś mądrzejszego. Zaczęła od położnej. I tu nastąpił pierwszy zonk, gdyż telefon pani K był wyłączony :-/ postanowiła więc wykonać telefon do lekarza...no cóż... Chyba wszystko było wtedy nie tak,  jak sobie zaplanowała. Lekarz też nie odpowiadał. W końcu po setnym telefonie odebrał zaspanym głosem. Wyjechał!  Nie ma go!!  O litości!!  Nie rodzę!!! Potomku, proszę natychmiast wrócić na swoje miejsce!!!!  Matko, chyba nie wyjechał razem z położną!!!??? Co robić??  Lekarz mówi, żeby jechać do szpitala. No to skoro tak mówi, to jedziemy. Może tam jakoś powstrzymają ten falstart. Co za uparte dziecko!  Jakby nie mogło poczekać 24 godzin, do wtorku. Tak jak matka ustaliła!  ;-) może wezmę nospę - pomyślałam - to się cofnie!  ;-) taaa jasne.
Zebraliśmy bety i w drogę.
Matka się bała okrutnie, stąd te plany i ustawki. Stąd ściskanie nóg i blokada przedporodowa. Chociaż z perspektywy czasu niczego nie żałuje i dziś zrobiłaby prawie ( prawie) tak samo!
Jesteśmy! Wchodzę na izbę. Co mam powiedzieć?  Dzień dobry!  Rodzę?  Hmmm... No chyba tak się mówi... ? Tak też zrobiłam. Nie zareagowali jakoś specjalnie emocjonalnie. Kazali czekać.  Ok. Noł problem, ja mogę rodzić nawet jutro, jeśli chcecie. Z lekarzem i swoją położną. Nie zgodzili się. Cóż...
Najpierw papiery. W międzyczasie telefon od położnej. Nie przyjedzie. Cudownie wprost!  Ale ma koleżankę na dyżurze ( jest nadzieja) .
Badanie. 1 cm. Po byku! To może jednak uda się jutro?  nie zapytali jednak, czy chcę wracać, to się nie wychylałam. Ojciec inżynier, porodów nie odbierał. Może tu jednak bezpieczniej?
Wchodzi lekarz dyżurny. Coś mówi, matka zdaje sobie sprawę, że chyba przygłuchawa się stała. W ciąży zatkało się jej jedno ucho i czasem zmuszona była czytać z ruchu warg. Powiadamia o tym Pana doktora. Ten zaś albo był równie nierozgarnięty jak matka, albo źle ją zrozumiał, bo zaczął pokazywać na migi. Kurna chata!  Matka czyta z ruchu warg, spoko koleś, ale migowego nie zna...!!! Na zawsze pozostanie w mej pamięci pokazywanie przez doktora : rodzi pani, proszę zejść z fotela, ubrać się i usiąść na tym krześle. ( a co się umachał rękami to jego, nie pytajcie jak pokazywał, że rodzę ;-) ). Potem pani położna dała mi dokumenty do podpisania. Pogadałyśmy chwilę,  lekarz się przyglądał jakby ufo zobaczył. I ta mina... To ona jednak słyszy????  Ale chyba nie zrozumiał, bo mówiąc, że teraz mam iść na salę i wyjść tymi drzwiami również się namachał.
Wyszłam posikana ze śmiechu. Yyyy zaraz...a może tak właśnie wody odchodzą....? Ee nie, to nie to!  fuck, co za obciach ;-) pan doktor chyba się już pogubił. Nie wiedział , czy matka jest głucha czy głupia.
Sala 100, wchodzi położna, mówi że będzie z nami rodzić. Świetnie!  Podoba mi się, możemy rodzić. I co?  I znów dziecko postanawia,  że zrobi inaczej niż chce jego matka. Akcja ustała.....
Przychodzi dr kartofel, znaczy się Pyra, ale czy to nie wszystko jedno?  ;-) ustalamy, że rodzimy, na przekór Potomkowi. Ojciec wychodzi po... Śniadanko. Dziad jeden. Ja tu o głodzie, z Pyrą jakąś na dodatek przy łóżku, milion kabli, goły tyłek. A idź w pierony!!!!
Wraca, zadając mi zagadkę. " Wiesz kto tu jest????? " , " Nie wiem, święty Mikołaj do...(piiiiii)  cholery!? " . W duchu myślę, że może mój lekarz, albo położna, ale nie. Odpowiedzią na zagadkę jest mąż przyjaciółki z lat studenckich. Urodziła o 10! Bliźniaczki!  Aaaaa to dlatego nie odbierała telefonu. No nie dziwię się!  ;-)
Ojciec włącza tv. Leci 'Na dobre i na złe '. Wychodzi, bo przyszli pogrzebać trochę w matce. Grzebacze wychodzą, ojca nie widać. Świetnie. Co tym razem ?  Obiadek???
Matka zerka na tv. W Leśnej Górze też ktoś rodzi. Ooo, to tak to się robi?  Ok, szybki kurs, notuj!! Albo chociaż zapamiętaj! 
Wraca ojciec w sam raz na punkt kulminacyjny. Zawahał się, ale widzę, że wchodzi dalej w głąb pokoju. "Tak to się robi!  Już umiem ". Nie zareagował. Za to mówi : " Wiesz kogo spotkałem? " . Kurna, ja tu przechodzę szybki kurs, a on sobie jakieś schadzki urządza!!  "Kogo?? " , "Chinkę że szkoły rodzenia!  " . No extra, super. Toż to wiadomość, wprost news dnia!  Co mnie jakaś Chinka!!?? JA TU RODZĘ!!!  Cierpię!  ( chociaż w sumie tak bardzo nie cierpiałam). 

12:00
Dr Piotr ( nie ziemniak, już inny)  mówi, że coś nam słabo idzie i opowiada o jakimś gazie i dobrym humorze. Panie, ja mam wystarczająco dobry humor już, żadnych gazów, dajcie mi rurkę w kręgosłup i po zabawie!!  Po bolesnym grzebaniu na skurczu, błagalnym wzrokiem spoglądam na położną. "Matko Polko to tylko palec dr Piotra, nie ziemniaka, za chwilę przeciśnie się tędy Potomek." NO WŁAŚNIE WIEM!!!! A CZY NIE MÓWIŁAM ŻE CHCĘ RURKĘ !! GDZIE JEST TEN CHOLERNY ANESTEZJOLOG!!!
Decyzja jest taka, że czekamy na postęp. W przeciwnym razie zero rurek. Fuck! Potomku, no skończ łaskawie co zacząłeś!!!  Inaczej mamusia będzie zła.
Wchodzi ojciec. "Wiesz kogo spotkałem???" Noż szlag by to!  Anestezjologa??? Ten to ma zabawę!!  Gdzie on łazi? 
Przerzucam kanał w tv. "Emergency" , poród, extra. Ciekawe czy ona ma rurkę?!
Dają mi piłkę. "Bujaj się! " woła ojciec. No to się bujam. Wpada położna, znów będzie bolało. 

15:00
Juhuuuu!!! Dadzą mi rurkę!!!  Położna też widzę, zadowolona. Może dlatego, że nastraszyłam ją, a mówiłam całkiem poważnie, że bez rurki wstanę i wyjdę i tyle mnie będą widzieć. ;-)

16:00
Anestezjolog z rurką wparowali na salę. Ufff, jestem w domu. Cudownie!!! 
Słyszę, że po 15 minutach będę w raju. Leżę więc, odpoczywam zastanawiając się jak wygląda raj. 

17:00
Raj nastał!! Błogo, cudownie, miło!!  Nagle mój nie zmącony niczym spokój przerywa rozpoczynający się popłoch. Każą mi wstać i iść. No jak to????  Ale mój raj????!!!!  Słyszę : " Na fotel do 101. Rodzimy!! ". Stary zielony... Cudownie! Czyżby znowu jakaś wycieczka ? 

18.10
Podają mi małego, fioletowego Kosmitę, za grosz nie kumającego czaczy!  Jeezuu, co robicie??  Przecież go upuszczę!!!  "A czemu płaczesz? " takie były pierwsze słowa matki Polki do Potomka. Very smart ;-)

04.06.2013r
18:10
Ot i jest!! Siedzi obok mnie. Mały blondas z węgielkami zamiast oczu i irokezem na czubku głowy. Na piersi bodziaka dzierży napis : "Daddy and I agree Mommy is the Boss " . Mój Mały Bohater!! Mój Synek!
Bez Niego życie, choć pewnie lżejsze, to jednak nie miałoby sensu!  Dziecko, teraz mówi matka twa, słuchajże ( to po krakowsku)  : dajesz mi w kość każdego dnia, codziennie dzięki Tobie zasypiam zmęczona tak, jak nigdy w życiu nie bywałam, ale nie zamieniłabym tego na nic innego - tego jestem pewna!!  Dajesz mi radość  i nadajesz  memu życiu sens!  Jesteś najważniejszy! Kocham Cię Potomku!!