czwartek, 7 maja 2015

Rodzicu! Zachowaj rozsądek i dystans !

Opiszę Wam pewną historię.

Dawno temu, pewna mama usłyszała wiele słów mrożących krew w żyłach. Dotyczyły one jej syna. Mówiono, że nie zachowuje się poprawnie dla swojego wieku, że bardzo mało mówi, jest agresywny, nerwowy, wykazuje się dość mocnym brakiem koncentracji, właściwie zerowym, możliwe że ma wadę słuchu, dysleksję, skrzyżowaną lateralizację, przez co będzie miał trudności z nauką w szkole, a wiele dzieci skrzyżowanych leci na pałach od góry do dołu i mordęgą jest przejście przez okres szkolny, sugerowano ponadto wzmożone napięcie mięśniowe i problemy z integracją sensoryczną, koślawe nogi ( iksiki ) , dodatkowo odradzano jej posyłanie syna do żłobka czy punktu przedszkolnego, twierdząc, że duża grupa dzieci może podziałać tylko na jego niekorzyść, a przez agresywne usposobienie dziecka jego rówieśnicy z pewnością nie będą go lubić i skończy się to tym, że z przedszkola trzeba będzie go zabrać..... i .. last but not least.... sugerowano pewne objawy ze spektrum autyzmu i ADHD. 

Ten ogrom przykrych informacji, który spłynął na matkę w zasadzie w ciągu jednego dnia, spowodował, że oszalała. Nabrała energii niczym amerykański superhero. Postanowiła dowiedzieć się wszystkiego o tym, co usłyszała tamtego dnia. Zakupiła literaturę, poszukała odpowiednich kontaktów, przez rok czasu pukała do różnych drzwi, słysząc przeróżne, często wykluczające się informacje dotyczące stanu zdrowia jej dziecka. 

Po roku czasu i terapii psychologicznej, na której z tego całego wariactwa wylądowała, bo nie była w stanie unieść samodzielnie problemu, znieść bólu jaki powstał w sercu w związku z domniemaną chorobą syna i po wyboistej, ale przebytej rocznej drodze od gabinetu do gabinetu - matkę olśniło. Zauważyła pewną prawidłowość. Mianowicie kompletny brak kompetencji i dodatkowo empatii u wielu specjalistów, z których usług miała okazję korzystać. Szlag jasny ją trafiał, gdy sięgała myślami wstecz, przypominając sobie te wszystkie pseudo diagnozy, które tłuczono jej do głowy przez kilkanaście miesięcy. Szlag jasny ją trafiał, gdy przypominała sobie mętlik w głowie, gdy owe rewelacje konsultowała z innymi specjalistami, których diagnoza zaprzeczała poprzedniej, ale łatwiej było wtedy uwierzyć w tą gorszą alternatywę. Szlag jasny ją trafiał, gdy przypominała sobie , jak bardzo nie mogła złapać dystansu do całej sprawy. I ostatecznie szlag jasny ją trafiał , gdy przypominała sobie początki diety p/grzybiczej. Postanowiła więc w ogóle nie sięgać pamięcią wstecz, żyć dniem dzisiejszym i jutrem, które zawsze wizualizowała sobie jako lepsze. 
Wcale się tej matce dziś nie dziwię. Kompletnie, nic a nic. Chciała dla swojego dziecka jak najlepiej. Pukała od drzwi do drzwi , tylko po to, by ktoś w końcu powiedział jej co dobrego lub niedobrego podziało się z jej dzieckiem. Gdy mówiono jej, że wszystko jest w porządku, nie wierzyła. Ale jak miała uwierzyć , powiedzcie, gdy od kilku innych specjalistów słyszała jedną i tą samą śpiewkę: "opóźniony rozwój mowy, zaburzenia integracji sensorycznej, niektóre zachowania budzące niepokój"? 
W międzyczasie, tak jak jej sugerowano, wykluczała po kolei wszystkie podejrzenia. Wkluczyła u syna wadę słuchu ( w końcu z wywiadu wynikało, że miała cukrzycę ciążową, ale badanie przesiewowe zrobione w szpitalu nie dawało specjalistom stuprocentowej pewności, że ze słuchem jest wszystko ok), podcięła wędzidełko  ( relację z tej zabawnej wizyty i opowieści o Panu Romku możecie przeczytać tutaj), dopominała się o diagnozę zaburzeń ze spektrum autyzmu w krakowskim "Zaciszu", ale wciąż kazano jej jeszcze chwilę się wstrzymać, w zamian wysyłając ją na coraz to bardziej dziwne zajęcia. Prywatne rzecz jasna. Mówiono jej , że diagnoza nie jest ważna, bo sposób prowadzenia terapii i tak nie ulegnie zmianie. Zarówno pod kątem mowy, jak i skrzyżowanej lateralizacji. 
Matce kłębiły się myśli w głowie... po co więc ktoś mówi jej takie rzeczy, skoro diagnozuje się je w dużo późniejszym wieku, a terapia tak czy siak się nie zmienia? Po co ktoś mówi o zaburzeniach ze spektrum autyzmu, skoro nie widzi potrzeby stawiania konkretnej diagnozy? Złość, smutek, rozczarowanie i stan przeddepresyjny ogarnęły ją w całości. Bała się wszystko olać, mimo tego, że gdzieś tam w tej zaprzątniętej bólem i rozpaczą głowie przebijało się światełko zdrowego rozsądku. Bała się myśleć pozytywnie. Bała się , że jeśli nie uwierzy w zły stan zdrowia dziecka, to przegapi szansę na to, by szybko zadziałać, zniwelować pewne problemy i stworzyć choremu dziecku szansę na lepsze życie. Wolała przyjąć za pewnik to, co jej mówiono i dostosować się do zaistniałej sytuacji. Bała się, że gdy wyrazi sprzeciw będzie uważana za kogoś, kto nie radzi sobie psychicznie z tym, co się dzieje. 
Bała się zostać uznaną za matkę - wariatkę... 

No cóż... 

Myślę, że właśnie dlatego, że się tego bała... ściągnęła na siebie taką opinię mimo wszystko :) 

Związek tej kobiety i jej męża przeżywał trudne chwile. Non stop pojawiały się kłótnie, bo matce wydawało się, że jej partner życiowy nie ogarnia sytuacji, nie stara się jej zrozumieć, ma stosunek obojętny i nie jest zainteresowany tematem. Nie potrafi przyjąć do wiadomości, że może mieć niepełnosprawne dziecko. Uważała, że powinien udać się do... specjalisty.. :) Psychologa, a może nawet psychiatry. Relacje rodzinne również uległy nadszarpnięciu. 

Matka zaobserwowała 3 style reakcji na problem w rodzinie : 

1.  styl specjalisty: "Tak, od początku widziałam , że coś jest nie tak, tylko nie chciałam cię martwić". 
2. styl plotkary : czyli przy matce wszyscy siedzieli cicho i ze zrozumieniem słuchali jej opowieści, tylko po to, by potem, za jej plecami , rozprawiać o tym, jak ma niepoukładane w głowie i czegoż to ona nie wyczynia z dzieckiem. A droga, która obrała, jest co najmniej nieodpowiednia. 
3. styl doświadczonego życiem : "Ja się znam, to z pewnością nie jest to, o czym mówią ci specjaliści!!", "To jest wręcz niemożliwe! Dziecko córki brata siostry mojego sąsiada nie wypowiedziało ANI JEDNEGO słowa do 5 roku życia! No i co.. ma się dobrze, skończył studia, jaki znowu autyzm ???", "Chłopcy mówią później!"

Minęło kilka miesięcy. Matka dziecka zrobiła , przede wszystkim, ze sobą porządek. Ułożyła sobie pewne rzeczy w głowie i z pomocą bliskich jej osób uczyła się na nowo, jak dawać dziecku przestrzeń. Dzięki terapii i wsparciu przyjaciół oraz rodziny wycofywała się powoli z wycieczek do specjalistów. Ograniczyła także ilość zajęć, w których uczestniczył chłopiec. Okazało się bowiem, że prawe codziennie muszą chodzić na rożne terapeutyczne zajęcia. 

Zauważyła, że bardzo dużo ludzi pomagało jej zupełnie bezinteresownie. 
Pierwsza z pomocą przyszła inna znajoma mama. Z zawodu dietetyk. Emerytowany. Zawsze była ciekawa , jak sobie radzą, co u nich, jak idą postępy. Po jednej z rozmów uznała widocznie, że matka jest w katastrofalnym stanie i zrobiła wszystko, by im pomóc. Umówiła ich do zaprzyjaźnionego profesora, gastroenterologa dziecięcego, który w ciągu godzinnej wizyty postawił matkę do pionu w kwestii prowadzenia długotrwałej diety przeciwgrzybiczej, pozbawionej wielu składników odżywczych i glutenu. Polecił, by pozostać przy diecie eliminacyjnej, która wykluczała alergeny, jednakże wprowadzić gluten, drożdże i cukier ( w małych ilościach) i przede wszystkim się opamiętać, bo grzybica była, ale już jej nie ma, a leczymy przede wszystkim objawy. Potem tylko trzymamy ją ( grzybicę ) w ryzach, stosując zdrową, zrównoważoną dietę. 
Polecił także, by skupić się na rozwoju psychologicznym chłopca, a dietetyczny na razie częściowo odpuścić. Zauważył bowiem, że w gabinecie chłopiec był zbyt ruchliwy, a po 40 minutach nudów uderzył bezpodstawnie rączkami w ścianę, co wzbudziło w profesorze wielkie zdziwienie i uznał to za nieprawidłowy objaw. Matka zaczęła wracać więc myślami do kwestii zaburzeń psychicznych u dziecka. Bo skoro nawet gastrolog to zauważa, i to do tego profesor, to musi coś w tym być! Dopiero jakiś czas później, analizując jeszcze raz to spotkanie przypomniała sobie, że dopóki sama nie wspomniała o pewnych diagnozach wysuwanych przez neurologopedów i panią dr D od napiecia mięśniowego, profesor nie zauważał nic niepokojącego w zachowaniu chłopca. A powiedziała o tym, bo podczas rozmowy profesor zapytał, czy było jakieś wskazanie lekarzy, co do zastosowania diety. Opowiadając ich historię matka niechcący opowiedziała ją ze szczegółami, myśląc, że każda informacja może być istotna, przez co zasugerowała pewne rzeczy profesorowi. 
A potem sobie zrobiła osobiste kuku. Wciąż miała w myśli słowa profesora,w końcu to porządny specjalista, co prawda nie psychiatra, ale przecież leczy dzieci z zaburzeniami codziennie ma z nimi do czynienia. Wyraził także słowa uznania w kierunku dr D, która leczyła syna matki z napięcia mięśniowego. Wspominał panią doktor jako wybitnego specjalistę w tej dziedzinie. Matka opowiedziała, że syn jest pod jej opieką od 3 miesiąca życia, że po wyleczeniu napięcia mięśniowego wróciła na wizytę kontrolną parę miesięcy temu, ponieważ neurologopeda zasugerowała zaburzenia integracji sensorycznej, które objawiały się napięciem i chodzeniem na palcach, pewną wrażliwością w obrębie twarzy, dłoni i brzucha. Pani dr D zauważyła, że napięcie powróciło, ale zdiagnozowała, że dziecko nie ma problemów z integracją senso motoryczną, a z emocjami. To one powodowały wg pani dr napięcie mięśniowe, to również one sprawiały, że syn wspinał się na palce, niezależnie od sytuacji. Skierowała więc syna do psychologa dziecięcego, nazwała go "dzieckiem na nie" i "małym tyranem". Dodatkowo orzekła, że ma krzywe nogi i płaskostopie. Zaleciła kontrolę raz na kwartał. Tak też sobie wpisała w swoich karteluszkach. Matka olała tą diagnozę. Uznała, że jej dziecko nie potrzebuje psychologa, a terapii SI. Za to po tej właśnie wizycie postanowiła sama udać się do psychologa, by odnaleźć gdzieś w tym całym ambarasie początek swojej nowej drogi. 
Słowa pana profesora nie mogły jednak wylecieć z głowy matki. Wzięła sobie do serca i te rady, które dotyczyły diety, ale wciąż myślała o sugestii dotyczącej problemów psychologicznych jej syna. Niedługo później jedna z logopedek, która zajmowała się synem dała matce znak sygnał, żeby udała się ponownie do dr D w sprawie diagnozy zaburzeń integracji sensorycznej. Ta wizyta była "polecona". Pani doktor podobno miała wiedzieć , dlaczego do niej przyszli i tym razem nie sugerować napięcia emocjonalnego, tylko pomóc uzyskać diagnozę SI. Czekali trzy miesiące na wizytę, a dzień wcześniej zostali zaanonsowani u pani doktor przez znajomą osobę. Na wizycie pani dr orzekła, że nie widzi zaburzeń ze strony sensomotorycznej, natomiast widzi ogromne napięcie mięśniowe, które wynika z napięcia .. emocjonalnego. Mimo, że matka ufała tej lekarce , po owej wizycie zaczęła zionąć do niej nienawiścią. Zaraz po wejściu, gdy syn poprosił matkę o bidon z piciem, pani doktor oburzyła się, że odważył się przeszkodzić im w rozmowie. Dość donośnym głosem oznajmiła mu, że ona teraz rozmawia z jego mamą i prosi go, by im nie przeszkadzał. Matka rzuciła dwa kojące słowa do syna, z torebki wyciągnęła bidon i resoraka. Synek poszedł w kąt bawić się autkiem. Zachował się bardzo grzecznie i, jak dla matki, prawidłowo. Pani doktor uważała jednak inaczej. Oznajmiła, że zachowania społeczne syna nie są prawidłowe, że żyje we własnym świecie i nie  interesuje się otaczającym go światem. Swoich poglądów nie zmieniła nawet po tym, gdy matka zawołała po imieniu swoje dziecko, a to w sekundę się odwróciło, udowadniając tym samym, że  nie siedzi głęboko w swoim świecie, tylko bawi się autem z zainteresowaniem. Matka wspomniała również, że zawsze logopedzi wspominali, iż w tym całym ambarasie prawidłowe zachowania społeczne i pokazywanie palcem oraz dobry kontakt wzrokowy, reagowanie na swoje imię i polecenia to są argumenty ku temu, by nie kierować ich na "Zacisze".  Pani doktor miała jednak zgoła inne zdanie. Ponownie skierowała ich do psychologa i ponownie zapisała sobie notkę o iksikach, płaskostopiu, wrastających paznokciach u stóp, dziecku na nie i małym tyranie. Dodała także, że niekontrolowanie tarzał się po podłodze , był bardzo zdekoncentrowany, nie interesował się matką i rozmową z lekarzem, nie siedział przy matce tylko w kącie. Zasugerowała także nieprawidłowości ze spektrum autyzmu, skierowanie do psychiatry oraz obaliła wszelkie teorie związane z leczeniem opóźnionego rozwoju mowy twierdząc, że logopedzi to specjaliści od ćwiczenia dykcji z aktorami, a syn nie mówi , bo nie chce i nie ma potrzeby komunikowania się z otaczającym światem. 
Gdyby matka usłyszała to parę miesięcy temu, zapewne zgodziłaby się z opinią pani doktor. Ale szczęśliwie się złożyło, że była już na tyle pewna swojego dziecka i na tyle dobrze zdystansowana, że ofukała kulturalnie panią doktor, powiedziała co o tym myśli i wyszła z gabinetu. Postanowiła udać się do psychologa dziecięcego, dokładnie tego, do którego skierowała ich pani doktor, nie innego, po to, by udowodnić starej prukwie, że  nie ma racji. Matka była już pewna, że psycholog nie potwierdzi diagnozy lekarki, dlatego szła z większym spokojem niż zazwyczaj .  W zaburzenia SI, zagrożenie dysleksją, czy skrzyżowaną lateralizacją była skłonna uwierzyć, bo ponoć ojciec dziecka miał podobne problemy w dzieciństwie. Ale reszty nie dała sobie wmówić. Już nie! 
Matka była z synem na trzech wizytach u psychologa. A w zasadzie u psychologów, bo to był zespół. Dziecku przeprowadzono testy rozwojowe, przyglądano mu się bacznie, przeprowadzono wywiad z obojgiem rodziców. Koniec końców chłopiec dostał pozytywną opinię. Badanie oraz ocena psychologiczna sugerowały prawidłowy rozwój dla wieku dziecka zdecydowanej większości obszarów funkcjonowania chłopca. Zaobserwowano umiarkowane spowolnienie generowania mowy, które mieści się w dolnej granicy normy, nieco niżej dla jego normy wiekowej. Orzeczono, że opóźniony rozwój mowy nie wynika z zaburzeń rozwojowych, tylko jest efektem różnic indywidualnych. Jako przyczynę podano także oparzenie i pobyt w szpitalu na OIOMie, gdy chłopiec miał 17 miesięcy. Dziwne.. nikt ... nigdy.. żaden inny specjalista nawet przez moment nie pomyślał, że to była dla tego dziecka trauma. Skoro rodzice tak mocno to przeżyli, to przecież poparzone dziecko odczuwało to po stokroć mocniej. Nikt nie pomyślał, że może ta wrażliwość dłoni, buzi i brzuszka wynikała właśnie z tego faktu, a nie z żadnych zaburzeń SI. Że może napięcie emocjonalne wynikało z jego doświadczeń życiowych, z braku możliwości swobodnej komunikacji, z napięcia, które powstało w rodzicach po tym, jak dziecko się oparzyło, a potem przestało mówić i zaczęły się wycieczki po specjalistach..... Że agresja mogła wynikać z buntu dwulatka znerwicowanej matki, a niekoniecznie z zaburzeń psychicznych. 
Ostatnie zdanie z opinii psychologicznej brzmiało następująco : 
" Na podstawie obserwacji zachowania dziecka podczas 3 sesji diagnostycznych wydaje się, że zgłaszane przez rodziców "nerwowość", duża aktywność ruchowa, zachowanie opozycyjne nie wykraczają poza normy zachowania charakterystyczne dla przełomu 2 i 3 r.ż. ". 
Matka sama nie wiedziała, czy po przeczytaniu tego zdania odczuwać wstyd czy szczęście.... Czuła z pewnością niewyobrażalnie wielką ulgę. To zdanie, jak i cała opinia, pozwoliły jej na zamknięcie pewnego etapu w jej życiu. To zdanie stało się dla niej kłódką i kluczem, na które zamknęła straszny rozdział życia - swojego i jej dziecka. Zamknęła więc te drzwi. Zamknęła na ową kłódkę, a klucz wrzuciła do Wisły. 

Na deser pozostawiła sobie tylko wizytę u starej prukwy, niosąc ze sobą dokumentację psychologiczną. Przedstawiła ją pani doktor. Ta zaś po badaniu orzekła, że u chłopca napięcie znikło, paznokcie nie wrastają, płaskostopia nie ma, iksiki sie zmniejszają i aż 2 cm brakuje im do przekroczenia niebezpiecznej normy. Dziecko jest spokojne, zainteresowane rozmową i otoczeniem, lubi dzieci ( które zauważył na placu zabaw pod oknem i radośnie z tego powodu krzyknął) i ma wyraźny ciąg do towarzyszenia im w zabawie. Zero problemów, zero zaburzeń, zero dysfunkcji. Gdy  matka zapytała o chodzenie na palcach, pani doktor uznała, że to efekt napięcia emocjonalnego. Matka przypomniała jej, że psycholog wykluczył napięcie na tle emocjonalnym. Pani dr wypowiedziała takie oto słowa: "Ach! To widocznie jest po prostu nerwowym dzieckiem i ma taki temperament." Ciekawe dlaczego to "po prostu" nie mogło być tak jednoznaczne 3 miesiące  lub pół roku temu ??? 
Na sam koniec, żeby nie wypuścić towarzystwa z niczym i postawić jednak jakąś diagnozę orzekła, że dziecko ma zeza, ale to nic dziwnego, bo mama też ma! Pewnie tak samo sprawa wygląda w przypadku krzywych nóżek - również po matce, z tego co zaobserwowała. 

Dodam, czego pewnie się domyśliliście, że zezowatą matką jestem podobno ja :) a zezowatym, radosnym i zdrowym chłopcem, który krzywe nogi odziedziczył , jak zeza,  po swej matce jest nikt inny jak sam Potomek. 

Do czego zmierzał ten długi wywód ? 
Przede wszystkim do tego, żeby nie dać się zwariować , jako i ja dałam. Aby od początku wierzyć w siebie i własną rodzinę i zawsze odpowiednio dystansować się do sprawy. Żaden lekarz, czy specjalista nie zna tak dobrze mojego dziecka jak ja sama. Nie pozna go też na jednej piętnastominutowej wizycie. Pech chciał, że na pierwsze spotkanie u logopedy przyszliśmy o złym czasie. Była to pora drzemki Borysa, czas poszpitalnej czkawki, emocje które udzielały mu się ode mnie. Borys pokazał się z najgorszej strony  - przyznaję - niektóre zachowania nawet mnie samą wówczas mocno zdziwiły. Niestety ta paskudna opinia ciągnęła się za nami prawie rok. Zżyłam się z naszymi miłymi paniami logopedami, a było ich trzy. Lubię je prywatnie, uważam też że dysponują ogromną wiedzą. Czasami jednak zastanawiam się, czy ta wiedza nie wybiega znacząco poza ich kompetencje. Czy nie powinny skupić się przede wszystkim na pracy nad mową, a nie na diagnozowaniu zaburzeń, o których gdzieś coś czytały, pracowały z dzieckiem z owymi zaburzeniami albo ktoś wykładał im to przez zaledwie godzinę na wykładzie czy szkoleniu. Świetnie, że są specjaliści, którzy zwracają rodzicom uwagę na pewne nieprawidłowości, bo dzięki temu wiele autystycznych dzieci zostało objętych odpowiednio wcześnie specjalistyczną opieką. Ale na Boga! Apeluję! Do lekarzy, logopedów i innych specjalistów : wykażcie się Państwo choć odrobiną empatii !! Miejcie świadomość, że rzucone przez Was słowa na wiatr potrafią zostać w głowie rodziców przez bardzo długi czas ! Że te słowa potrafią czasami zaburzyć życie rodzinne i wprowadzić wiele złego. Rodzic zawsze chce dla swojego dziecka jak najlepiej, zrobi wszystko, żeby nie dopuścić do krzywdy latorośli, ale przez zauważalne od jakiegoś czasu zaszczucie płynące ze strony specjalistów potrafi przestać nad tym panować i zatracić dystans do całej sprawy i ewentualnego problemu. 
Tak jak kiedyś modny był autyzm, tak teraz jego rolę przejmuje terapia SI. Mojemu synowi sugerowano to zaburzenie od dawna. Obecnie, po przeanalizowaniu całej sytuacji, po opinii psychologicznej oraz obserwacji mojego dziecka oświadczam, że na żadną diagnozę SI nie mam zamiaru pójść. Moje dziecko kocha obcinanie paznokci, ma coraz mniejszą wrażliwość na ciecz w obrębie poparzonego ciała, nie ma problemu z myciem głowy, przegryzaniem, jedzeniem, połykaniem, lubi wodę, basen, nie ma obniżonego napięcia mięśniowego, jest sprawne motorycznie. Codziennie fundujemy mu stymulację ruchową na placu zabaw  ( barierki, trzepaki, wspinaczki, huśtawki, koniki, równoważnia, chodzenie bez butów po ciepłym piachu, jazdę na rowerze biegowym, ćwiczenie równowagi). Mimo, że sami jesteśmy mało aktywni, staramy się, by Borys więcej się ruszał niż my. A że on to lubi, to nie jest to trudne. Nie łapiemy go na każdym kroku za rękę, pozwalamy się przewrócić, spaść na trawę czy piach, nie krzyczymy "Nie biegnij, bo upadniesz!" , "Nie biegnij bo się zgrzejesz!", prosimy tylko by uważał i zawsze , gdy wymaga tego sytuacja, jesteśmy obok "w razie co". Ale nie było tak od początku. To fakt :) Musieliśmy się tego nauczyć. 

Jedno, co na podstawie własnych doświadczeń mogę komuś doradzić, to to, by dać dziecku przestrzeń i pozwolić mu być dzieckiem. Ktoś kiedyś powiedział mi te ważne dla mnie słowa i to one, między innymi, sprawiły, że wróciłam po rozum do głowy, choć długo mi to zajęło. 


P.S. Zeza też badaliśmy :) Dwa lata temu, gdy pani dr D ( i inny specjaliści) sugerowali, że uciekanie oczka niekoniecznie jest związane z napięciem mięśniowym. Najpierw olaliśmy sprawę, ale gdy okazało się, że w rodzinie męża pojawił się taki problem , a otoczenie coraz częściej zauważało, że oczko zezuje, udaliśmy się do centrum leczenia zeza. Tam po szczegółowym badaniu wykluczono wadę wzroku. Nieprawidłowość zdiagnozowano jako zez pozorny wynikający z szerokiej nasady nosa, która pozornie sprawia wrażenie, że dziecku ucieka oko , jak przy zezie zbieżnym. Ja natomiast jestem pod stałą opieką okulistyczną, nigdy w życiu nie miałam postawionej diagnozy zeza, mało tego, nawet nikt tego nigdy nie sugerował. Od niedawna noszę na stałe okulary (wcześniej uzywałam ich tylko do pracy przy komputerze i do czytania) i dziś po raz pierwszy wybrałam się do Pani dr D w okularach. Podejrzewam, że tym samym zasugerowałam jej ....mojego własnego osobistego zeza  :)))))))))))))

P.S. 2 . Zaczynam rozumieć moją mamę i jej wstręt do chodzenia po lekarzach !