czwartek, 28 listopada 2013

Dobre wieści.

Wczoraj byliśmy w szpitalu na kontroli zmian pooparzeniowych. Okazało się, że wszystko już w porządku, sama Pani Doktor oznajmiła, że to zadziwiające jak ładnie się wszystko wygoiło. Za przykład podała pacjentkę , która weszła przed nami. Dziewczynka w wieku Potomka, po identycznym wypadku, a z dużo gorzej gojącymi się rankami. Dodała jeszcze ( z czego ja nie zdawałam sobie sprawy), że u dziewczynki oparzony brzuszek to na prawdę tragedia, z tego względu, że przy głębokich ranach, nawet gdy nie było wykonywanego przeszczepu, tworzący się okrutnie gruby keloid może powodować problemy ze wzrostem  piersi :/ U Borysa on się nie wytworzył, może w jednym miejscu, na grzbiecie, tam gdzie poparzyły go napki. Ale mamy przepisane plastry rozciagające, Granuflex, które niedługo zaczniemy stosować. Moglibyśmy już teraz, ale pod wpływem ciepła ( wizyta u Babci Potomka w dobrze nagrzanym domu) i potu utworzył się na tej bliźnie pęcherz, który musi się wygoić. Reszta ran obsypana jest jakąś wysypką, wygląda to na potówki. Podobno może tak się dziać, aż do całkowitego wygojenia ran i odbudowania zniszczonego naskórka. Ale Pani Doktor była dobrej myśli, szacując iż za 6 miesięcy będziemy szukać śladów tej tragedii. Tak więc i my pozytywnie myślimy ! :)

W ogóle, muszę tutaj nadmienić, że jestem przeokrutnie wdzięczna i pozytywnie zaskoczona opieką medyczną jaką zostaliśmy obdarowani w tym szpitalu, przez cały okres leczenia. Przemiła i przesympatyczna Pani Doktor Beata Stanek, która od początku prowadziła Potomka. Mówiła o konkretach , mało bo mało, ale prostym językiem , dla ludu :) i dla matki. Zawsze uśmiechnięta, pamiętająca pacjentów ( choć przez chwilę Borys stał się Brunem, ale nie mamy o to pretensji ;-) Bruno też ładne imię i nawet było na liście , kiedyś przy wyborze), bardzo delikatna i zdająca sobie sprawę z tego, że jej pacjenci to dzieci ( o czym niektórzy lekarze czasem zapominają). Jesteśmy bardzo wdzięczni i będziemy pamiętać, polecać i mówić zawsze z pozytywnym wydźwiękiem.
O ciociach pielęgniarkach i innych paniach z obsługi nie wspominam nawet, bo zdaję się, że opisywałam wspaniałą opiekę na łamach bloga.
Miałam do czynienia także z dwoma anestezjologami. Najpierw w dniu wypadku.Pani doktor podeszła do mnie bardzo po ludzku. Nie oceniała  ( jak ten okrutny pan dr z izby przyjęć, cisną mi się bardzo mocne epitety, ale daruję sobie ;) ), nie obwiniała, pomogła powypełniać papiery, uspokajała, tłumaczyła dokładnie co będą Borysowi robić i jak się zachowuje dziecko po zaśnięciu i wybudzeniu. Kolejnym razem, przy zmianie opatrunku,  inny pan dr anestezjolog także uprzejmie wytłumaczył, co będzie wykonywał przy Borysie.
No i na sam koniec, podczas wczorajszej wizyty, zszokowała mnie uprzejmość pań w dwóch rejestracjach. Jednej głównej i drugiej , przynależącej do chirurgii dziecięcej. Jedna pani, mimo dość sporej kolejki, zaoferowała się w kwestii wypełnienia za mnie ankiety uzupełniającej informacje w karcie. Byliśmy sami z Potomkiem, bez wsparcia, Toto szalalo , biegało, darło się w niebogłosy.  Zły dzień miał no i już :) Nawet nie spodziewałam się, że ktoś zechce tak o, po prostu, zauważyć problem (zanim tak na prawdę się zaczął)  z wypełnieniem kilku pól w arkuszu.  Taki drobiazg, a jakże miło. Bez warczenia, wiecznego grymasu  na twarzy i napisanego na czole "CZEGO????"



Dziwna sytuacja spotkała nas w poczekalni. Razem z nami, pośród wielu pacjentów był jeden chłopiec, nazwijmy go .. hmmm..... a... Żelijko, a co ! Piekne imię ! Jugosłowiańskie. Mógł mieć jakieś 3-4 lata. W poczekalni znajdował się kącik zabaw : stoliki, bujane koniki, klocki i inne zabawki. Pierwsze, co zrobił Potomek, to wparował z impetem na teren placu zabaw i zrobił porządek. Poprzestawiał krzesła, poprzesuwał stoliki, posprzątał do kubła porozrzucane zabawki. Matka wniebowzięta, szczęśliwa, dziecko okiełznane, bawi się samo, gada coś po swojemu, jest luzik. Świetna sprawa, tym bardziej, że czeka nas jakieś 3 godziny sterczenia pod gabinetem. Mija godzina, Potomek tarza się po dywaniku, wchodzi pod stolik, rozmontowuje regał na zabawki ( żywy egzemplarz mi się niestety trafił i lekki rozbójnik), potem znajduje świetną zabawę, rzucanie piłką pluszową w innych pacjentów :/ Matka wkracza. Jest spokój. Kryzys opanowany. Następnie podchodzi chłopiec, sporo starszy, przynosi balonik i proponuje Potomkowi zabawę w "rzucanko i podawanko". Widzę że młokos żywo zainteresował się nową zabawą, uff można odpocząć. Nagle słyszę "Mamo, jak super! Mogę iść się pobawić?" pyta Żelijko swoją mamę. "Nie Żelijku! Wytrzymaj jeszcze! Już niedługo" - odpowiada mama Żelijka. Żelijko więc ze smutną miną wrócił na ławkę , usiadł , spuścił głowę w dół i czeka, jak mama nakazała.
W pewnym momencie Żelijka trafia balonik rzucony przez któregoś z chłopców. Tenże uradowany, że zabawa sama do niego przyszła, postanawia odbić balonik do kompanów. Nagle .. coś zaczyna się dziać. Matka obserwuje sytuację ukazującą obraz niczym z reklamy Ikea o mące i przygotowaniach do świąt ("NIEEEEE AAAAŻŻŻŻ TYYYYYYLEEEEEEE!!!!! kojarzycie , nie? ), bowiem mama Żelijka rzuca na ziemię wszystko, co trzymała w rękach , ruszając w jego kierunku . Mnie serce stanęło.... Cholera, coś się stało !!!! Znowu ruch... oszaleje! Asekuracyjnie szukam oczami mojego Potomka. Jest! Żyje! Luz! To  patrzę, co dalej nastąpi. "ŻEEEEEELLLIIIIIIIJKOOOOOO!!!! NIEEEEEEE DOOOOTYYYYYKAAAAAAAJ!!!!!!! ZOOOOOOOSTAAAAAWWWWW!!!! " . Żelijko wypuścił z rąk balonik, spuścił głowę, przyciągnął brodę do szyi, usiadł. Balonik został zabrany przez Potomka, który popatrzył Żelijkowi ( Żelijce??) w smutne oczy i pobiegł bawić się z drugim kolegą. Otóż.. moi drodzy. Żelijko nie mógł bawić się z innymi dziećmi, ponieważ jego mama uważała tenże placyk za jedno wielkie siedlisko bakterii i zarazków.
Jak się zorientowałam o co kaman, popatrzyłam na swoje dziecko jeżdżące głową po placykowym dywaniku... Myślę sobie.. świetnie ! Wrócimy do domu, to chyba gościa nie doszoruje. Po okrutnym zmierzeniu wzrokiem przez Żelijkową mamę, mocno oceniającym :) zawołałam Pisklę do siebie. Otrzepałam, zabrałam do łazienki na szorowanie rąk. Cholera jasna.... może faktycznie jestem brudasem nie baczącym na higienę swojego dziecka?! No wiem, że to szpital, wiem, że brud, zarazki, bakterie i inne mutanty, ale co mam zrobić ??? Moje dziecko pragnie się tarzać po dywanie i jeśli tego nie uskuteczni, to będę mieć sajgon na 5 fajerek. Czy tam ileś tam. Powiedziałabym raczej,  że byłam przeszczęśliwa, że nie lizał podłogi :D
Po powrocie przyglądnełam się zabawkom. Wizualnie wydawały się czyste. Liczę, że może ktoś je kiedyś od czasu do czasu myje. ( Pewnie nie, ale myśl o tym, że tak jest, psychicznie ułatwia mi sprawę ).

No i co robić w takich sytuacjach? Pozwalać dziecku grzebać tu i ówdzie, czy wiązać na smyczy do nogi, tak jak uwiązany został Żelijko? To tak jakby zakazać wchodzić do piaskownicy osiedlowej, dotykać osiedlowej huśtawki, nie zaprowadzać do przedszkola czy żłobka. Taaaak wieeem... to szpital. Zarazki, bakterie, mutanty i inne pokemony. Ale no na Boga...śmiem twierdzić, że jest czyściej niż na placu zabaw. Może się mylę, nie wiem :/ nie znam się, zarobiona jestem :)
Wróciliśmy do domu, szorowaliśmy łapy i buzię , aż ostatni pokemon spłynął wirem do kanalizacji :) Żelijko pewnie został zdezynfekowany jeszcze porządniej, ale tego już się nie dowiemy, to tylko domysły matki :)

A z miłych spraw...
Matka trzasnęła kolejną czapę. Dla Boryska, Potomkowego imiennika . Chłopca, któremu pomaga nasza wspólnota mieszkaniowa. Inicjatorem akcji jest wujek Artur, za co gorąco go podziwiamy. Obdarowany czapką Borys jest starszym chłopcem, brakowało mi trochę modela, który mógłby służyć za rozmiar przykładowy. Robiłam trochę na oko, ale może będzie dobra. Miejmy nadzieję.
Zabrakło też modela do pokazania czapy w pełnej krasie. Ten domowy, zastrajkował i za nic nie dał się przekonać do założenia prezentu, tak więc pokazuję na płask.
jestem z niej zadowolona, bo na głowie wygląda zdecydowanie lepiej :)



czwartek, 21 listopada 2013

O cierpliwości matki.

Matka dzisiaj zdecydowanie ma problem ze sobą :)
Całe życie wyobrażała sobie, że ciąża to najwspanialszy okres w życiu kobiety. Tymczasem w jej życiu ten okres był jednym z gorszych. Rozczarowanie jakie ją spotkało doprowadziło niemalże do depresji :) 
O macierzyństwie co prawda słyszała , że harówka, że wykańcza, że dramat, ale miłe słowa też padały . 

O ile ciąża odbija mi się mocną czkawką , tak z macierzyństwem bywa inaczej, raz lepiej , raz gorzej. 
Dzisiejszy dzień jest jednak z tej serii "gorzej". 
Rany boskie, jakież pokłady cierpliwości trzeba w sobie odnaleźć, aby znieść to warczące i skrzeczące dziecko me?????!!!!! Nie sądziłam, że jestem  w stanie wznieść się na wyżyny spokoju aż tak bardzo, przy moim impulsywnym i z deczka ułomnym charakterze, ale jednak. Czasem mi się udaje. Mimo, iż wszystko jest na nieeeeeeeeeeeeeeeeeee, albo wszystko jest daaaaaaaaaaaaaaaaaaa ( wszystko co zakazane, czyli : nóż, woda w kiblu, gniazdka, kosz ze śmieciami, itd) udaje mi się zapanować nad sytuacją, wydaje z siebie wtedy jakiś dziwny, ciepły głos, a potem sama w myślach biję sobie brawo z niedowierzaniem, że tak zareagowałam. Boże , jestem z siebie wtedy taaaakaaaaa duuuuumnaaaaa. Stoję na podium, wręczają mi kwiaty, obsypują nagrodami. Od razu na twarzy pojawia się szczery, prawdziwy i niewymuszony uśmiech, zatem polecam siebie doceniać, bo to pomaga :) 
Samozachwyt w przypadku macierzyństwa nie jest taki zły, a w mojej opinii wręcz wskazany. Gdy po kryzysowej sytuacji pomyślę sobie : "O psia kostka! Jak ja wspaniale zareagowałam!! Jestem cudowną matką! Brawaaaa!! Brawa!!!!!!... dziękuję, nie trzeba, to przecież moje dziecko, jak  mogłabym inaczej?..." ( ano mogłabym, ale o tym później ) . Wiadomo.. wtedy wjeżdża Oskar, rozwija sie czerwony dywan, pod me szczupłe, opalone i nieowłosione nogi padają płatki róż, a ja idę w wysokich szpilkach, czerwonych. Idę , idę, z gracją, powabem i w seksownym stylu, mężczyźni wodzą za mną wzrokiem, kobiety zazdroszczą wszystkiego (dziecka, urody, figury, ogolonych nóg) , wchodzę na scenę, buzi buzi, kilka kropel łez, subtelne otarcie powiek , biały usmiech, flesze... <no co ... pomarzyć wolno, nie?>. <btw. też tak miewacie??? :)>

A co, jeśli zareaguję inaczej ? No wtedy na pewno nie noszę czerwonych szpilek, a mój outfit to upaprany dres, o nogach nie wspominam nawet bo wstyd. Potem walę głową w ścianę, zastanawiając się kiedy ten koszmar dobiegnie końca, a w myślach odliczam lata do 18tki Potomka, wyobrażając sobie, jak go wywalam z domu wraz ze spakowanymi walizkami. To też pomaga, chociaż za to nagród nie dają :) 

Jako, że wkraczamy w ten trudny, okrutny, jakże durny i bezsensowny okres, potocznie nazywany buntem dwulatka , te gorsze dni i reakcje zdarzają się zdecydowanie częściej. Do tego wszystkiego Potomek upodobał sobie przemoc fizyczną. Leje nas równo czym popadnie i gdzie popadnie. To od mojego syna po raz pierwszy w życiu dostałam plaskacza w twarz i dostaję go .. regularnie. Jestem na granicy wytrzymałości, żeby mu nie oddać. NA PRAWDĘ !!!! Kiedyś usłyszałam, że jedna mama tak oduczała swoją córkę bicia , ale nie pamiętam z jakim skutkiem :) Gorzej, bo Potomek też kopie. Z całych sił, najchętniej po nerach. Też mam mu oddawać w taki sam sposób ??? Może być ciekawie. 
Gdybym długo nie pisała nowych postów, to zapraszam na Montellupich w Krakowie w odwiedziny. Przynieście jakieś słodycze, fajki, cebulę i małe radełko do dłubania w murze, ewentualnie piłę do metalu. 




środa, 20 listopada 2013

Matczyne dylematy

Mam pewien dylemat .
Siedzę przed monitorem i przypominam sobie swoje najmłodsze lata, mając na uwadze dzisiejsze zasypianie Potomka. Ale od początku.
Chciałam nauczyć moje dziecko samozasypiania. Wydawało mi się, że jeśli ono zdobędzie tę umiejętność, ja będę się lepiej wysypiać. Skończy się bowiem mizianie i kizianie w środku nocy przez 40 minut co 2 godziny, skończy się wyginanie palców moich rąk, stawanie na nich, gdy Potomek nie ma ochoty spać o 3 nad ranem, skończą się pobudki w oczekiwaniu na podanie ręki mamy czy taty.
To , o czym wówczas myślałam, podyktowane było spojrzeniem na moje potrzeby.
Ale dzisiaj , a dokładniej rzecz ujmując teraz, zastanawiam się , czy wzięłam pod uwagę potrzeby Potomka?
Sięgnęłam pamięcią do swoich dziecięcych lat i, o ile sobie dobrze przypominam, byłam już dużą dziewczynką, gdy rodzice przestali mnie usypiać. Najpierw ta czynność zarezerwowana była dla mamy, a gdy urodził się brat, obowiązek spadł na tatę, gdy pojawiła się siostra, byłam już na tyle duża, że obecność rodzica w łóżku była wręcz niepożądana. Moja pamięć twierdzi, że usypianie było dla mnie bardzo ważne :) pamiętam też, że wędrowałam w nocy do łózka rodziców. No i teraz pytanie klucz : skoro mnie pozwolono cieszyć się bliskością rodziców tak długo, mojemu rodzeństwu, mężowi i większości znajomych, to czy ja, Matka Polka, mam prawo na siłę i dla własnych potrzeb zabierać Potomkowi tą niewątpliwą dla niego przyjemność ( gorzej z rodzicami)? A rozterki biorą się stąd, że od 3 dni łóżeczko stało się wrogiem Potomka. Przestał sam do niego wchodzić i się bawić, gdy po czytaniu bajeczki odkładam go do spania jest płacz i lament. Uspokaja się po kilku sekundach, ale nigdy wcześniej tak nie było, ponieważ wiedział, że usiądę przy łóżeczku i podam rękę, do której mógłby się przytulić. Czy wybrałam odpowiedni moment na takie zmiany ? Wypadek, szpital, stres, frustracja, bunt dwulatka.....i tak dalej. Podjęłam tę decyzję, ponieważ najcięższe dla mnie okazały się noce. Nie miałam siły siedzieć godzinę przy łóżeczku,  gdy Boro budził się cyklicznie co dwie. Kiedyś jedna z osób, będąca dla mnie autorytetem w kwestiach życiowo egzystencjalnych powiedziała mi , że dopóki mnie samej jakoś szczególnie nie przeszkadza to , w jaki sposób Borys usypia, śpi i funkcjonuje, to żeby nie kombinować i nie robić nic na siłę. Że jest czas w życiu matki, kiedy tylko "daje" i nie otrzymuje nic w zamian. I tak jest od zarania dziejów i będzie przez kolejne tysiąclecia. Takie jest życie i już koniec, trzeba zaakceptować. Ale to mija... szybciej niż człowiek myśli. Przyjęłam to za pewnik. Dzisiaj nie opuszcza mnie jedna myśl. Mianowicie taka, że wtedy, po szpitalu chyba zbyt egoistycznie podeszłam do sprawy , myśląc tylko o swoim wyczerpaniu. Zapomniałam o potrzebach mojego synka. Wiem, że wg wszystkich poradników ,tych mądrych i tych nieco mniej mądrych, dziecko powinno zasypiać samo. I tu kluczem jest wyraz "powinno". A kto tak twierdzi? Kto o tym decyduje, co dziecko powinno, a czego nie ? Dlaczego mam kierować się zdaniem obcych ludzi , a nie własnym instynktem,  skoro ja, stara baba , też czuję przyjemność z przytulenia się do innego ciała , gdy zasypiam i skoro jako matka nie do końca jestem pewna, czy dobrze robię pozbawiając moje Pisklę tego, czego on akurat pragnie - bliskości, ciepła i poczucia bezpieczeństwa na sam koniec jego dnia, podczas zasypiania.. W końcu do cholery, chyba nie będę go usypiać do trzydziestki??
I wszystko byłoby super, gdyby tylko zechciał nie budzić się w nocy :/

 Żeby było jasne, nigdy nie wypłakiwał się w łóżeczku, zawsze stałam w pokoju, czekałam, nie wychodziłam, najdalsze miejsce w które zaszłam to był próg :) , gdy płakał , podchodziłam, głaskałam po główce, mówiłam, że jestem, że poczekam do momentu, aż zaśnie..... ale zaburzyłam jego dotychczasowy sposób zasypiania. Po stresie , który go dotknął, naraziłam na kolejny , związany ze zmianą wielce umiłowanego przyzwyczajenia, które dawało mu zapewne wewnętrzny spokój, ukojenie, poczucie bezpieczeństwa, czort wie co jeszcze. Nie mówi, to nie wiem , mogę się tylko domyślać. Do tego przestawiłam łóżeczko o 90 stopni  i chyba naważyłam sobie piwa.

Szczerze nie wiem co robić.  Brnąć w to dalej, by uniknąć wprowadzania kolejnych zmian, czy właśnie wycofać się z nowego sposobu usypiania i powrócić do dawnych rytuałów. W sumie, samo usypianie nie stanowiło dla nas problemu , najgorsze bywały pobudki nocne. Odkąd zasypia bez dodatkowych bodźców nie budzi się tak często w nocy, ale pojawiła się niechęć do łóżeczka i marudzenie przy układaniu do spania. Zanim zaśnie , choć widzę, że jest mocno śpiący, około 5-6 razy sprawdza, czy na pewno stoję w pokoju, tak jak mu obiecałam. Czuję , że to dla niego jednak jest pewnego rodzaju dyskomfort, a może i nawet brak poczucia bezpieczeństwa? Czy powinnam mu fundować takie "atrakcje"? O kim mam myśleć w pierwszej kolejności w przypadku 18 miesięcznego dziecka? O sobie i zaspokojeniu swoich potrzeb, chociaż w minimalnym zakresie , czy o tym, żeby spełniać tylko i wyłącznie jego potrzeby? Co jest lepsze: wyspana i w miarę wypoczęta matka, czy zasypianie Pisklęcia bez płaczu ? Czy ten płacz kiedyś się skończy ? Co się będzie działo, gdy Boro zostanie przeniesiony do swojego osobnego pokoju? Czy czas "dawania" już się skończył, a przyszła pora na "branie"?
Jakiś wewnętrzny głos podpowiada mi , że zbyt dużo analizuję :)
A instynkt nawołuje do nawrócenia się :)

niedziela, 17 listopada 2013

Model w akcji :)

A dziś pozujemy obydwoje ;-)

Na początku delikatnie, trochę z ukrycia, trochę wstydliwie ......


Potem coraz śmielej..... 








 ... i śmielej......






  

... aż w końcu Boro zaszczycił nas uśmiechem.....


 .. i zniesmaczeniem, że matka śmiała go ucałować..... 


.. dlatego też za karę postanowił ściągnąć jej czapkę.

 



Miłej niedzieli wszystkim !!! :) 

sobota, 16 listopada 2013

Uczymy się samozasypiać.

Jakoż matka rzekła , tak i zrobiła. Dwie czapki czekają już na Potomka.
Pierwszą prezentuje sam Potomek :


Drugą sztukę mogę pokazać dzięki uprzejmości Krowy ponieważ model śpi  ( dzięki Bogu) :



Trzy dni z głowy, praca leży w odłogach, w domu syf, Potomek nigdy nie oglądał tylu bajek , co ostatnio... ale.... czapki na zimę są :D
Muszę jeszcze tylko podszyć je jakimś polarem, tu niestety będzie problem, bo kompletnie nie wiem jak się do tego zabrać :/ Wyjścia mam trzy:
1. wyrwę sobie włosy z głowy, obgryzę wszystkie paznokcie, zarwę kilka nocek, zwyzywam wszystkie przedmioty w domu , ale w końcu nauczę się szyć :) ( co będzie wielkim wyzwaniem i sztuką na skalę światową, ponieważ należę do osób, które nawet guzika nie potrafią przyszyć).
2. wezwę emergency, w tym przypadku Potomkową Babcię, która jest zdecydowanie lepsza w te klocki od matki.
3. dam komuś zarobić i zaniosę do profesjonalistki w tym fachu - krawcowej :)

Jeszcze nie wiem, którą drogę obiorę, muszę do tego dojrzeć, a dojrzewam dość długo, więc może na wiosnę zadecyduję co dalej.

Apropos spania, bo tak mi się własnie skojarzyło. Ostatnio przeżywaliśmy koszmarne noce z Potomkiem.  Nie wiem , czy to poszpitalna czkawka, czy rozpoczynający się bunt dwulatka, czy o co cho... To nie istotne. Trwa to od bardzo dawna, a po szpitalu się nasiliło, także pewnie wszystkie czynniki nałożyły się na siebie jednocześnie.
W każdym razie me dziecko postanowiło budzić się co godzinę i nie zasypiać przez minimum 40 minut. Tudzież rozpoczynać dzień o północy albo o 4 nad ranem ( wówczas czulismy wdzięczność, że darowal nam 4 godziny snu, taki hojny ten mój syn, po tatusiu). Nie muszę chyba pisać, jak bardzo podkrążone oczy miałam po tygodniu i opisywać swój trupi wygląd.
Mogę chyba już śmiało powiedzieć, że jestem dumna ze swojego talentu dydaktycznego ( a jednak) . Udało mi się bowiem nawrócić Potomka na odpowiednie tory , co zaowocowało nabyciem nowej , jakże cennej w życiu matki półtoraroczniaka, sztuki SAMOZASYPIANIA :) 18 miesięcy nocnych katorg,  530 poszarpanych pobudkami wieczorów, 12725 godzin zastanawiania się "dlaczego nie śpisz????/ dlaczego się budzisz??? " i ....... ta dam!!!!! Potomek nauczył się spać :)
Co prawda wciąż jesteśmy w trakcie kursu :) ale idzie nam coraz lepiej i każda kolejna noc jest o niebo lepsza od poprzedniej, każdy kolejny wieczór wspanialszy i w większym wymiarze dla matki, a Potomek z każdym kolejnym DNIEM jest coraz to bardziej wypoczęty i uporządkowany. A jedynym pomagaczem w usypianiu jest pozytywka - miś, nie ma już głaskania, miziania, trzymania się za rączki, itd..... I tak ma być! Trzymajcie kciuki, żeby nam się udało, bo to nowy cel w życiu matki .
Tak prawdę powiedziawszy, nasze ukochane i jedyne ( i nie wiem, czy nie na zawsze) dziecko nie było takie straszne. Nigdy go nie usypialiśmy na rękach, nie był też specjalnie wymagający, jeśli chodzi o kołysanki ( tu akurat się nie dziwię, wystarczy posłuchać czasem głosu matki, sama bym nie chciała, żeby mi tak wyto...ykhm... śpiewano ),  gdy był mały nie telepaliśmy wózkiem na boki, nie szukaliśmy magicznych sposobów na zasypianie. Jest typem wrażliwca, jeśli zbytnio podekscytował się w ciągu dnia , noce bywały ciężkie. Od samego początku ze snem był "jakiś" problem. Najpierw spał tylko tyle , ile karmiłam go własnomlecznie, więc pierwsze trzy tygodnie jego życia spędziłam ze stołówką na wierzchu przez 24 ha na de. W akcie bezsilności uciekłam do własnej matki, Potomkowej Babci, która pomogła ogarnąć kuwetę. Siedzieliśmy z Potomkiem na wiejskiej hacjendzie 3 miesiące, sytuacja została opanowana na tyle, że można było powrócić na krakowskie włości . Potem było cudownie , aż w 6 miesiącu Potomek się zepsuł. Wtedy zaczęłam pisać blog, więc nie będę się powtarzać, wszystko jest w archiwum :) I na chwilkę udało mi się ujarzmić ssaka, ale potem znów zszedł na złą drogę. Wtedy to jego ojciec wynalazł fantastyczny sposób na zasypianie, mianowicie podawanie mu ręki przez szczebelki łóżeczka. Już wtedy miałam wrażenie, że kiedyś ten "cudowny sposób" zemści się na nas, jednak było nam z tym tak dobrze, że funkcjonowało to do niedawna. Ale z czasem Potomek stawał się coraz mniej delikatny, ręce bywały podeptane, powyginane, pogryzione i podrapane. Trzeba było powiedzieć "stop", gdyż na dłuższą metę traciło to sens.
Marzyłam o chwili, gdy kładę Potomka spać, daję buziaka, wychodzę z pokoju i mam 4 godziny dla siebie, bez przerw na pobudkę, bez poświęcania ręki i poddawania jej Potomkowym torturom, ot.. taki  moment w ciągu dnia, kiedy można złapać oddech. Jeszcze nie do końca tak jest , jak sobie wymarzyłam , ale ręka ma się coraz lepiej, nie jest już pomagaczem. Potomek zasypia sam w łózeczku, matka póki co zbliżyła się do progu w drzwiach, może za tydzień będzie już za drzwiami :) Zobaczymy.
Aha.. no i skłamałam... mamy dwa pomagacze. Konik i .... smok. Dwa zwierzaki :) Ale smokiem zajmiemy się potem, na razie nie czuję się na siłach . Na samą myśl o tej trudnej akcji przechodzą przez me ciało dreszcze i oblewają mnie siódme poty :)


czwartek, 7 listopada 2013

Potomek uczy się mówić :)

Staramy się powoli zapomnieć o traumatycznych przeżyciach ostatnich dni i wracamy mozolnie na dawne tory. Dziś odbywał się dzień edukacji Potomka.
Jako , że nasza latorośl niekoniecznie spieszy się z wypowiedzeniem jakiegokolwiek sensownie brzmiącego słowa , postanowiłam mu trochę pomóc. Dziś ćwiczyliśmy dwa słówka: "BUT" i "BANAN". O słowie "mama" już zapomniałam, bo każda próba zachęcenia Pisklęcia do powtórzenia kończy się laniem. I  to nie ja Go biję :)
Mam wrażenie, że jednak dydaktyk ze  mnie marny. Na sam koniec skapitulowałam , ale od początku dnia towarzyszył mi w myślach jeden fragment pewnego serialu, który świetnie pasuje tematycznie i sytuacyjnie do naszych dzisiejszych starań :)

Oto i on :
Joey uczy się francuskiego.

U nas wyglądało to mniej więcej tak samo :)

sobota, 2 listopada 2013

Pacjent w domu :)

Jesteśmy już na włościach. Dzisiejszą popołudniową drzemkę Potomek zaliczył we własnym , czystym i sterylnym łóżeczku :)
Dzień był ciężki, nie mogliśmy mu niczym dogodzić, ale to pewnie stres i złe samopoczucie po wypadku, damy radę.
Zalecenia lekarza co do pielęgnacji skóry są dość proste. Mamy kąpać Borysa w Oilatum lub innych natłuszczających emolientach, a następnie natłuszczać skórę odpowiednimi maściami i kremami. Np Linomag, albo Lipobase, czy Alantan. Ciocie pielęgniarki odlały nam także trochę balsamu peruwiańskiego do domu, zatem dziś Potomek zasnął pływając niemalże w balsamie. Tak właśnie wyraziła się pani doktor : "Ma pływać w tłustych kremach" .
Za tydzień, w środę , idziemy do kontroli. Do tego czasu natłuszczamy, natłuszczamy i jeszcze raz natłuszczamy.
Rany goją się faktycznie dobrze. Dziś widać już ogromną różnicę w stosunku do stanu z wczorajszego dnia! Najgorsze są miejsca na obojczyku. Wyglądają na prawdę paskudnie :/ Ale one też z każdym dniem wyglądają lepiej, więc liczę na to, że przezwyciężymy to dziadostwo.
Na wypisie Potomka napisano : "Rozpoznanie : Oparzenie twarzy, szyi, klatki piersiowej, jamy brzusznej, grzbietu oraz ramion 20% TBSA IIa/b". Teraz przypominam sobie, że o I stopniu mówiła mi pielęgniarka, faktycznie lekarz nie wspominał o stopniach. Myślałam, że buzia to był właśnie I st. Niestety nie. W każdym razie, to już nie istotne, ponieważ na twarzy nie ma w zasadzie śladu oparzeń. Skórka jest sucha miejscami, ale trzeba się mocno przyjrzeć. Reszta ciałka posiada znamiona wypadku w mniejszym lub większym stopniu, ale będziemy z tym dzielnie walczyć !
Lekarka dziś zaczęła mi mówić o jakiejś maści, którą polecała jej jedna z mam, ale nie mogła sobie przypomnieć jej nazwy. Zaczęłam szukać w sieci , czego inni używają do pielęgnacji ran po oparzeniach i to co przez przypadek doczytałam utwierdziło mnie w przekonaniu, że nasza rodzina ma więcej szczęścia niż rozumu. Nie wiem jak będzie wyglądała nasza dalsza droga, to dopiero okaże się w przyszłą środę , jeśli rany do tego czasu się zagoją, ale to, jak bardzo wyboista jest droga innych poparzonych dzieci i jakie szkody może uczynić wrzątek lub nawet woda o temp. około 70 stopni ( Borys poparzył się prawdopodobnie herbatą o wyższej temperaturze- ciężko mi ocenić teraz, w każdym razie, stała po zaparzeniu jakieś 3 minuty) przerosło moje wszelkie wyobrażenia, a ciarki na ciele mam do tej pory. Teraz rozumiem zachowanie lekarzy w pierwszych godzinach po wypadku i informacje udzielone przez lekarkę, która wyszła do nas, by oznajmić  nam, jak wygląda sytuacja i co z naszym dzieckiem. Wiem już, że wywody o przeszczepach, to nie było rzucanie słów na wiatr i że zdarza się to na prawdę w dużym procencie przypadków. Dla mnie to wprost niewyobrażalne :(
Do tego wszystkiego, jesteśmy teraz bardzo przewrażliwieni. Ciekawe,  jak długo będzie się nas trzymał stres związany ze strachem o Potomka? Odkąd jest w domu, staram się nie spuszczać go z oka. Gdy jednak dochodziło dzisiaj  do takich chwil ( wiadomo, nie da się przecież mieć oczu dookoła głowy i zdarzają się chwile, kiedy trzeba wzrok od dziecka odwrócić) miałam serce na ramieniu, bo wydawało mi się, że jeśli tylko na chwilę spuszczę go z oka, to coś się stanie.
Borys jest bardzo osłabiony, chwieje się przy poruszaniu, nie trudno o przewrotkę. Normalnie nie miałabym aż tak wielkiego ciśnienia w tym wypadku, ale ten jeden, feralny, dzień zostawił w mojej psychice pewnego rodzaju ubytek. Moje matczyne serce więcej już chyba na chwilę obecną nie zniesie. Wiem, że takie wydanie strachu o dziecko zakrawa o chorobę :) ale nic na to nie poradzę. Panicznie boję się tego, że się wywróci i coś sobie zrobi. Wystarczy że uderzy głową o rant ławy, czy łózka i będziemy mieć zapewnioną powtórkę z rozrywki, a wtedy opiekę społeczną zagwarantują nam na bank :)
Ojciec Potomka po raz pierwszy w swojej historii ojcostwa zamocował dziś ochraniacze na narożniki :) Do tej pory nasze dziecko chowało się bez takich elementów cudownie zdobiących wnętrza. Chyba po prostu mamy dość wrażeń w ostatnich dniach.
Przearanżowałam sobie także ustawienie sprzętów w kuchni, tak aby mojemu dziecku nie przyszło do głowy wejść na stołek i ściągnąć czajnik ( na przykład). Zdaję sobie sprawę, że jego pomysłowość może znacznie wyprzedzać moją chwilową nadopiekuńczość, co powoduje u mnie dodatkową dawkę stresu, ale może to minie (?).
Ciężko jest być matką :)

piątek, 1 listopada 2013

Dobre wieści :)

Prawdopodobnie jutro nasz Maluch opuści już szpitalne mury !! :)
Wczoraj rano ponownie zmieniono opatrunek i okazało się, że wszystko się świetnie goi. Jest takie jedno miejsce, na obojczyku ( tam gdzie w bodziaku były napki przy szyjce), które jest najgorzej poparzone i ma trochę martwiczego naskórka, ale nie ma potrzeby ściągania mechanicznego, nie mówiąc już o przeszczepach. Widać lekarze uznali, że samo się zregeneruje. Jest tego na prawdę niewiele, pole o powierzchni 2x2 cm. Więc w porównaniu do całości , to na prawdę nic. Buzia wygląda już super, nie ma żadnego śladu, to samo z szyjką, jeszcze się goi, ale codziennie wygląda lepiej, myślę, że tu też nie zostaną ślady. Po prostu tam gdzie herbata wylała się na skórę , wszystko pięknie złazi, a tam gdzie poparzyła Borysa tkanina - niestety wygląda to strasznie z mojego punktu widzenia. Chociaż lekarze mówią, że się super goi. Aż strach pomyśleć w takim razie jak wyglądają poważniejsze przypadki :( Powierzchnia oparzeń jest spora, tak jak pisałam wcześniej. W zasadzie wczoraj dopiero, po zdjęciu opatrunku zobaczyłam, że rany biegną po linii body, czyli ma oparzony dekolt , granica "narysowana" przez wrzątek niczym od cyrkla :( ramiona ( rękawki), jęzory na barki i dość mocno pokiereszowana klatka i wielki jęzor na brzuszek. Rana omija środek pępka ( tam body nie przylegało) i kończy się tam gdzie zaczynał się pampers, który ochronił przed oparzeniem niższych części ciała, ponieważ body przylegało bezpośrednio do pieluchy a nie do ciałka , jak wyżej.
Tak jak wspomniałam, wczoraj rano zmieniono Borysowi opatrunek na lżejszy, a wieczorem w ogóle go zdjęto i pozwolono nam się wypluskać w wodzie, oczywiście w jakimś specyfiku genialnym, który ma na celu pielęgnację ran. Potem został wysmarowany balsamem ( chyba peruwiańskim). Gdy pytam pielęgniarkę, co to za balsam odpowiada :"No balsam!" :) Ale dr Google mi podpowiedział, że to pewnie będzie to. Nie miałam okazji rozmawiać jeszcze z lekarką o sposobie pielęgnacji, więc do końca nie znam szczegółów.
Wczoraj lekarka powiedziała mi, że wypis z początkiem przyszłego tygodnia, ale dziś mężowi, dosłownie przed chwilą powiedziano, że żegnamy się już jutro :) Jeśli nie zmienią przez dobę zdania, to niedzielę spędzimy wszyscy razem w domu.
Długa droga leczenia teraz przed nami. Ale to już nie istotne, damy radę ! Najważniejsze, że Potomek wyszedł z tego praktycznie bez szwanku. Mam nadzieję, że ślady,  jeśli zostaną to będą niewielkie.
Jeśli chodzi o opiekę nad moim dzieciakiem w tym szpitalu, na prawdę nie mam nic nikomu do zarzucenia. Ciocie pielęgniarki są super, tak samo jak pani dr Stanek. Pewnie dzięki temu wszystkiemu łatwiej było mi się z nim rozstawać na noc. Od dwóch dni , nie musieliśmy go też przywiązywać po zaśnięciu do łóżeczka, co też wiele nam dało pod względem psychicznym, bo pierwszy taki widok przywiązanego , oparzonego dzieciaka w opatrunku jak w zbroi, podłączonego do dwóch kroplówek i monitora był dla mnie mega , mega, meeeega ciężki i dołujący . Myślałam, że mi serce pęknie. Mnie , twardej sztuce, co to wydaję się być istotą bez serca, jak niektórzy czasem mogli sądzić :)

Zbieram się za ogarnianie chałupy w takim razie, bo musimy zapewnić Potomkowi w miarę sterylne warunki bytowe, a od tygodnia nie grzebnięte przecież wcale.
Ależ się cieszę!!!!!!!  :D :D :D