czwartek, 28 listopada 2013

Dobre wieści.

Wczoraj byliśmy w szpitalu na kontroli zmian pooparzeniowych. Okazało się, że wszystko już w porządku, sama Pani Doktor oznajmiła, że to zadziwiające jak ładnie się wszystko wygoiło. Za przykład podała pacjentkę , która weszła przed nami. Dziewczynka w wieku Potomka, po identycznym wypadku, a z dużo gorzej gojącymi się rankami. Dodała jeszcze ( z czego ja nie zdawałam sobie sprawy), że u dziewczynki oparzony brzuszek to na prawdę tragedia, z tego względu, że przy głębokich ranach, nawet gdy nie było wykonywanego przeszczepu, tworzący się okrutnie gruby keloid może powodować problemy ze wzrostem  piersi :/ U Borysa on się nie wytworzył, może w jednym miejscu, na grzbiecie, tam gdzie poparzyły go napki. Ale mamy przepisane plastry rozciagające, Granuflex, które niedługo zaczniemy stosować. Moglibyśmy już teraz, ale pod wpływem ciepła ( wizyta u Babci Potomka w dobrze nagrzanym domu) i potu utworzył się na tej bliźnie pęcherz, który musi się wygoić. Reszta ran obsypana jest jakąś wysypką, wygląda to na potówki. Podobno może tak się dziać, aż do całkowitego wygojenia ran i odbudowania zniszczonego naskórka. Ale Pani Doktor była dobrej myśli, szacując iż za 6 miesięcy będziemy szukać śladów tej tragedii. Tak więc i my pozytywnie myślimy ! :)

W ogóle, muszę tutaj nadmienić, że jestem przeokrutnie wdzięczna i pozytywnie zaskoczona opieką medyczną jaką zostaliśmy obdarowani w tym szpitalu, przez cały okres leczenia. Przemiła i przesympatyczna Pani Doktor Beata Stanek, która od początku prowadziła Potomka. Mówiła o konkretach , mało bo mało, ale prostym językiem , dla ludu :) i dla matki. Zawsze uśmiechnięta, pamiętająca pacjentów ( choć przez chwilę Borys stał się Brunem, ale nie mamy o to pretensji ;-) Bruno też ładne imię i nawet było na liście , kiedyś przy wyborze), bardzo delikatna i zdająca sobie sprawę z tego, że jej pacjenci to dzieci ( o czym niektórzy lekarze czasem zapominają). Jesteśmy bardzo wdzięczni i będziemy pamiętać, polecać i mówić zawsze z pozytywnym wydźwiękiem.
O ciociach pielęgniarkach i innych paniach z obsługi nie wspominam nawet, bo zdaję się, że opisywałam wspaniałą opiekę na łamach bloga.
Miałam do czynienia także z dwoma anestezjologami. Najpierw w dniu wypadku.Pani doktor podeszła do mnie bardzo po ludzku. Nie oceniała  ( jak ten okrutny pan dr z izby przyjęć, cisną mi się bardzo mocne epitety, ale daruję sobie ;) ), nie obwiniała, pomogła powypełniać papiery, uspokajała, tłumaczyła dokładnie co będą Borysowi robić i jak się zachowuje dziecko po zaśnięciu i wybudzeniu. Kolejnym razem, przy zmianie opatrunku,  inny pan dr anestezjolog także uprzejmie wytłumaczył, co będzie wykonywał przy Borysie.
No i na sam koniec, podczas wczorajszej wizyty, zszokowała mnie uprzejmość pań w dwóch rejestracjach. Jednej głównej i drugiej , przynależącej do chirurgii dziecięcej. Jedna pani, mimo dość sporej kolejki, zaoferowała się w kwestii wypełnienia za mnie ankiety uzupełniającej informacje w karcie. Byliśmy sami z Potomkiem, bez wsparcia, Toto szalalo , biegało, darło się w niebogłosy.  Zły dzień miał no i już :) Nawet nie spodziewałam się, że ktoś zechce tak o, po prostu, zauważyć problem (zanim tak na prawdę się zaczął)  z wypełnieniem kilku pól w arkuszu.  Taki drobiazg, a jakże miło. Bez warczenia, wiecznego grymasu  na twarzy i napisanego na czole "CZEGO????"



Dziwna sytuacja spotkała nas w poczekalni. Razem z nami, pośród wielu pacjentów był jeden chłopiec, nazwijmy go .. hmmm..... a... Żelijko, a co ! Piekne imię ! Jugosłowiańskie. Mógł mieć jakieś 3-4 lata. W poczekalni znajdował się kącik zabaw : stoliki, bujane koniki, klocki i inne zabawki. Pierwsze, co zrobił Potomek, to wparował z impetem na teren placu zabaw i zrobił porządek. Poprzestawiał krzesła, poprzesuwał stoliki, posprzątał do kubła porozrzucane zabawki. Matka wniebowzięta, szczęśliwa, dziecko okiełznane, bawi się samo, gada coś po swojemu, jest luzik. Świetna sprawa, tym bardziej, że czeka nas jakieś 3 godziny sterczenia pod gabinetem. Mija godzina, Potomek tarza się po dywaniku, wchodzi pod stolik, rozmontowuje regał na zabawki ( żywy egzemplarz mi się niestety trafił i lekki rozbójnik), potem znajduje świetną zabawę, rzucanie piłką pluszową w innych pacjentów :/ Matka wkracza. Jest spokój. Kryzys opanowany. Następnie podchodzi chłopiec, sporo starszy, przynosi balonik i proponuje Potomkowi zabawę w "rzucanko i podawanko". Widzę że młokos żywo zainteresował się nową zabawą, uff można odpocząć. Nagle słyszę "Mamo, jak super! Mogę iść się pobawić?" pyta Żelijko swoją mamę. "Nie Żelijku! Wytrzymaj jeszcze! Już niedługo" - odpowiada mama Żelijka. Żelijko więc ze smutną miną wrócił na ławkę , usiadł , spuścił głowę w dół i czeka, jak mama nakazała.
W pewnym momencie Żelijka trafia balonik rzucony przez któregoś z chłopców. Tenże uradowany, że zabawa sama do niego przyszła, postanawia odbić balonik do kompanów. Nagle .. coś zaczyna się dziać. Matka obserwuje sytuację ukazującą obraz niczym z reklamy Ikea o mące i przygotowaniach do świąt ("NIEEEEE AAAAŻŻŻŻ TYYYYYYLEEEEEEE!!!!! kojarzycie , nie? ), bowiem mama Żelijka rzuca na ziemię wszystko, co trzymała w rękach , ruszając w jego kierunku . Mnie serce stanęło.... Cholera, coś się stało !!!! Znowu ruch... oszaleje! Asekuracyjnie szukam oczami mojego Potomka. Jest! Żyje! Luz! To  patrzę, co dalej nastąpi. "ŻEEEEEELLLIIIIIIIJKOOOOOO!!!! NIEEEEEEE DOOOOTYYYYYKAAAAAAAJ!!!!!!! ZOOOOOOOSTAAAAAWWWWW!!!! " . Żelijko wypuścił z rąk balonik, spuścił głowę, przyciągnął brodę do szyi, usiadł. Balonik został zabrany przez Potomka, który popatrzył Żelijkowi ( Żelijce??) w smutne oczy i pobiegł bawić się z drugim kolegą. Otóż.. moi drodzy. Żelijko nie mógł bawić się z innymi dziećmi, ponieważ jego mama uważała tenże placyk za jedno wielkie siedlisko bakterii i zarazków.
Jak się zorientowałam o co kaman, popatrzyłam na swoje dziecko jeżdżące głową po placykowym dywaniku... Myślę sobie.. świetnie ! Wrócimy do domu, to chyba gościa nie doszoruje. Po okrutnym zmierzeniu wzrokiem przez Żelijkową mamę, mocno oceniającym :) zawołałam Pisklę do siebie. Otrzepałam, zabrałam do łazienki na szorowanie rąk. Cholera jasna.... może faktycznie jestem brudasem nie baczącym na higienę swojego dziecka?! No wiem, że to szpital, wiem, że brud, zarazki, bakterie i inne mutanty, ale co mam zrobić ??? Moje dziecko pragnie się tarzać po dywanie i jeśli tego nie uskuteczni, to będę mieć sajgon na 5 fajerek. Czy tam ileś tam. Powiedziałabym raczej,  że byłam przeszczęśliwa, że nie lizał podłogi :D
Po powrocie przyglądnełam się zabawkom. Wizualnie wydawały się czyste. Liczę, że może ktoś je kiedyś od czasu do czasu myje. ( Pewnie nie, ale myśl o tym, że tak jest, psychicznie ułatwia mi sprawę ).

No i co robić w takich sytuacjach? Pozwalać dziecku grzebać tu i ówdzie, czy wiązać na smyczy do nogi, tak jak uwiązany został Żelijko? To tak jakby zakazać wchodzić do piaskownicy osiedlowej, dotykać osiedlowej huśtawki, nie zaprowadzać do przedszkola czy żłobka. Taaaak wieeem... to szpital. Zarazki, bakterie, mutanty i inne pokemony. Ale no na Boga...śmiem twierdzić, że jest czyściej niż na placu zabaw. Może się mylę, nie wiem :/ nie znam się, zarobiona jestem :)
Wróciliśmy do domu, szorowaliśmy łapy i buzię , aż ostatni pokemon spłynął wirem do kanalizacji :) Żelijko pewnie został zdezynfekowany jeszcze porządniej, ale tego już się nie dowiemy, to tylko domysły matki :)

A z miłych spraw...
Matka trzasnęła kolejną czapę. Dla Boryska, Potomkowego imiennika . Chłopca, któremu pomaga nasza wspólnota mieszkaniowa. Inicjatorem akcji jest wujek Artur, za co gorąco go podziwiamy. Obdarowany czapką Borys jest starszym chłopcem, brakowało mi trochę modela, który mógłby służyć za rozmiar przykładowy. Robiłam trochę na oko, ale może będzie dobra. Miejmy nadzieję.
Zabrakło też modela do pokazania czapy w pełnej krasie. Ten domowy, zastrajkował i za nic nie dał się przekonać do założenia prezentu, tak więc pokazuję na płask.
jestem z niej zadowolona, bo na głowie wygląda zdecydowanie lepiej :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz